Zaloguj się

Menu

Kursy internetowe

O edukacji samokształceniowej w miejsce przymusowej

Ci z Was, którzy śledzą ten blog od początku (są tacy!?) mogli zauważyć, że w ostatnich kilku latach zamarł on wyraźnie. Jeden czy dwa wpisy na rok to nie jest blog… Powodów mojego milczenia było kilka, ale jeden z nich to niewątpliwie kryzys mojej profesjonalnej tożsamości. Jestem badaczem i nauczycielem akademickim zainteresowanym przede wszystkim psychologią edukacyjną. W tej roli drążyłem przez lata dwa zagadnienia: jak lepiej nauczać (wszystkich uczniów) oraz jak lepiej wspierać uczniów ze specyficznymi potrzebami edukacyjnymi. U podstaw moich wysiłków leżało fundamentalne założenie: DZIECI CHODZĄ DO TYPOWEJ SZKOŁY – takiej, jaką wszyscy znamy. Czyli szkoły w której dzieci i młodzież:

 

  • Uczą się tego, czego dorośli każą im się uczyć — realizują jakąś narzuconą im podstawę programową
  • Uczą się w sposób, w miejscu i w czasie narzuconym przez dorosłych — z podziałem na przedmioty, godziny lekcyjne, w pomieszczeniu zwanym klasą, w którym mamy tablicę, biurko nauczyciela i ławkami uczniów itd.
  • Uczą się ze względu na swój biologiczny wiek. To, ile masz lat decyduje o tym, czego się uczysz i z kim jesteś w grupie.
  • Uczą się w warunkach radykalnie ograniczonej wolności – nawet względem poruszania się i mówienia.
  • Uczą się w warunkach radykalnej asymetrii władzy i ról. Dorosły – nauczyciel występuje w podwójnej roli szefa i eksperta. Od jego decyzji nie ma w praktyce odwołania. Uczeń ma być posłusznym wykonawcą.

Taką znaną nam wszystkim szkołę możemy nazywać różnie: typową (jak powyżej), systemową, mainstreamową…. Ja  —  idąc za amerykańskim psychologiem Peterem Grayem – będę ją dalej nazywał szkołą przymusową, bo to uczciwie opisuje jej istotę.

 

Wracając do mojego kryzysu tożsamości 😊…. Spotkania, rozmowy, lektury i obserwacje ostatnich kilku lat zmusiły mnie do podważenia założeń szkoły przymusowej. Przyznania, że jest ona fundamentalnie błędnym pomysłem na kształcenie dzieci i młodzieży. Poddania się i przyznania że – jeśli traktujemy poważnie naukową wiedzę o tym, jak uczy się i rozwija człowiek, traktujemy poważnie Powszechną Deklarację Praw Człowieka ONZ, wreszcie poważnie traktujemy podstawową zasadę demokracji — nic o nas bez nas — to wówczas, nie ma bata, potrzebujemy całkiem innej edukacji.

 

Właściwie nie jest to dla mnie nowe odkrycie. To, że szkoła przymusowa jest błędem, i że można — trzeba  — kształcić dzieci inaczej uświadomiłem sobie prawie ćwierć wieku temu, w gorące lato 1992 roku, kiedy przeczytałem „Summerhill” A.S. Neilla. Ta opowieść o alternatywnej, demokratycznej szkole (która w tym roku świętuje stulecie swego istnienia) bardzo zapadła mi w pamięć. Tylko wówczas — czego teraz bardzo żałuję — nie wierzyłem, że zmiana paradygmatu jest możliwa w dającej się przewidzieć przyszłości (poza pojedynczymi wyspami oporu, takimi jak Summerhill). No i nie wierzyłem, że ja sam do tej zmiany mógłbym się przyczynić… Być może byłem też trochę sceptyczny względem dowodów: czy naprawdę wiemy dość, żeby wywrócić system? Wszak jedna Summerhill wiosny nie czyni….

 

Wyparłem więc ze świadomości lekcję Summerhill, i zająłem się poprawianiem szkoły przymusowej – ulepszaniem systemu. I muszę dziś przyznać ze smutkiem, że te moje zawodowe wysiłki na rzecz poprawy edukacji, jakie podejmowałem jako badacz i nauczyciel można porównać do prób poprawienia silnika spalinowego tak, aby był bardziej przyjazny dla środowiska. Oczywiście w jakiejś mierze jest to możliwe – dzisiejsze silniki spalają dużo mniej paliwa na kilometr i wytwarzają dużo mniej spalin niż te sprzed 50 lat. Podobnie jak dzisiejsza szkoła przymusowa na ogół dużo mniej przemocowa i bardziej otwarta na różnorodność niż ta sprzed półwiecza. Super. Ale przecież musimy przyznać, że usprawnianie silnika spalinowego ma  swoje nieprzekraczalne granice – niezależnie od tego, jak bardzo będziemy go doskonalić, zawsze pozostanie urządzeniem, które spala paliwa kopalne, uwalniając do atmosfery dwutlenek węgla, który szkodzi klimatowi naszej planety, a także inne spaliny, które tworzą toksyczny smog. Czas więc na zmianę paradygmatu. Przejście na silniki elektryczne, lub napędzane wodorem. A może wręcz przemyślenie założenia, że własny samochód to najlepszy sposób na przemieszczanie się od A do B. Postawienie na transport publiczny, carpooling, zdalną pracę z domu i nie wiadomo jakie jeszcze nie wymyślone dotąd lepsze alternatywy.

 

Pisząc to, co piszę, nie chcę atakować czy oskarżać. Na pewno nie atakuję tych nauczycieli, którzy — pracując z konieczności w szkołach przymusowych — codziennie starają się uczynić je dobrymi miejscami autentycznej edukacji i rozwoju. Co wymaga bardzo ciężkiej pracy i antysystemowej odwagi.  Opowieści takich nauczycieli znajdziecie w wielu wcześniejszych wpisach tego blogu —zajrzyjcie do nich!  Na pewno nie atakuję też rodziców, którzy, nie mając alternatyw, posyłają swe dzieci do szkół przymusowych, bardzo dbając o to, by w tych instytucjach dostały to, co najlepsze i nie zaznały krzywdy. Wreszcie nie atakuję tych uczniów, którzy są po prostu zadowoleni z przymusowych szkół, do których uczęszczają, czują się w nich bezpiecznie i mając poczucie, że naprawdę się w nich uczą i rozwijają. A tacy uczniowie na szczęście istnieją — choć przypuszczam, że jest ich niewielu. Jeśli kogoś atakuję, to takich jak ja — naukowców, ekspertów, metodyków — którym zabrakło ciekawości, wyobraźni odwagi i determinacji, w badaniu alternatyw względem edukacji przymusowej, i upowszechnianiu odkryć w tej dziedzinie. Są też ideolodzy przymusu. Ale tych przemilczę.

 

Dobrze — zapytać może czytelnik, który dobrnął do tego miejsca — czym w takim razie, Marcinie, chcesz zastąpić tę szkołę, którą nazywasz przymusową? Niejeden wszak rewolucjonista miał rację w swojej krytyce zastanego porządku, lecz nie potrafił stworzyć lepszej alternatywy, zastępując dżumę cholerą….

 

Alternatywą, którą chciałem tu przedstawić i polecić jest edukacja, którą można nazwać samokształceniową, samodzielną czy samosterowną. A także nieco  archaicznym słowem samouctwo — z tym że to ostatnie określenie kojarzy się (mnie przynajmniej) z wysiłkami osób dorosłych, podczas gdy ja chcę mówić o paradygmacie edukacji, który służy równie dobrze osobom w każdym wieku. Ponadto przedrostek {samo-} może błędnie sugerować, że chodzi o wysiłki podejmowane w samotności, a tak wcale nie musi być. {Samo-} to po prostu wolność, autonomia. Na pomoc przychodzi język angielski: self-directed education — czyli dosłownie „edukacja sterowana przez siebie samego” jest tym, o co mi tutaj chodzi.

 

Czym więc jest owa self-directed education? W sposób niezrównany definiuje ją wspomniany już wcześniej Peter Gray w swoich licznych wystąpieniach (polecam zwłaszcza to, z konferencji w Portland, Oregon, przed pięcioma dokładnie laty). A kto nie chce się męczyć przez ponad godzinę z językiem angielskim może spróbować obejrzeć to trzyminutowe streszczenie. Edukacja samokształceniowa w rozumieniu Graya ma pięć atrybutów:

 

1)      Uznanie, że to samo dziecko jest odpowiedzialne za to, żeby zdobyć wykształcenie — nie ministerstwo edukacji, kuratorium, szkoła, nauczyciel ani nawet jego rodzice. Zaufajmy dzieciom — mówi Gray.  W odpowiednich warunkach (o których poniżej) dzieci same zechcą zdobyć wykształcenie, którego naprawdę potrzebują do życiowego sukcesu. I zdobędą je. Gdyż leży to w ich własnym interesie.

Praktyczną konsekwencją tej zasady zaufania jest demontaż wszystkich szkolnych systemów zewnętrznej kontroli i zewnętrznej motywacji — a więc ocen, narzuconej informacji zwrotnej (co innego, gdy uczeń sam o nią poprosi), wszelkich nagród za uczenie się i kar za nieuczenie się.

 

2)      Nieograniczony czas dla zabawy, eksploracji i podążania za własnymi zainteresowaniami. Dziecko może się bawić cały dzień —– dosłownie. Gdy to robi, uczy się bardzo skutecznie i na wiele sposobów, których dorosły często nawet nie jest w stanie przewidzieć.

 

3)      Możliwość zabawy narzędziami danej kultury. W pierwotnych kulturach zbieracko-łowieckich, z których wszyscy pochodzimy, dzieci bawiły się łukami i strzałami, ogniem czy motykami — dziś bawią się komputerami. Dzieci mają niewiarygodne wyczucie tego, jakie narzędzia danej kultury trzeba opanować, aby stać się kompetentnym dorosłym. Ciekawość ciągnie je właśnie w tym kierunku.

 

 

4)      Dostęp do wielu (i bardzo różnorodnych) osób dorosłych, którzy występują w roli pomocników, nie sędziów. Znika tradycyjnie rozumiany nauczyciel, który przekazuje wiedzę, ale też osądza i wymaga. W jego miejsce pojawia się życzliwy ekspert, z którym dziecko kontaktuje się wtedy, gdy tego chce i potrzebuje, a który chętnie dzieli się swoją wiedzą i doświadczeniem, nie oczekując niczego w zamian (oprócz radości dziecka).

 

5)      Swoboda kontaktu z osobami w każdym wieku. Gdyż dzieci często najchętniej i najlepiej uczą się od innych dzieci, tylko ciut starszych i ciut bardziej kompetentnych. Uczą się też wiele opiekując się i instruując nieco młodszych i mniej kompetentnych od siebie. To oznacza likwidację podziału na klasy ze względu na wiek. Dzieci same decydują, z kim będą się gromadzić, i czynią to ze względu na wspólne zainteresowania czy potrzeby.

 

6)      Zanurzenie w stabilnej, moralnej, demokratycznej społeczności. Potrzeba wioski, aby wychować dziecko — mówi popularne powiedzenie. I ważne, aby ta wioska — dosłowna czy metaforyczna — była właśnie taka: stabilna, moralna (a więc szanująca prawa człowieka) i demokratyczna w sposobie podejmowania decyzji. Kiedy to, co dziecko mówi i robi liczy się w społeczności — ma wpływ na innych — to wówczas można rozwinąć poczucie odpowiedzialności nie tylko za siebie, ale także za innych wokół.

 

 

Jak wcielić w życie te ogólne zasady? Zdaniem Graya to już się dzieje, na trzy podstawowe sposoby: poprzez unschooling, grupy samokształceniowe, wreszcie w szkołach demokratycznych.

 

  • Unschooling to forma edukacji domowej, w której rodzice dają dziecku pełną swobodę spędzania czasu. Dziecko bawi się tak jak chce i ile chce, podejmuje takie projekty, na jakie ma chęć, uczy tego, czym jest zainteresowane — na swoich warunkach. Piękny opis takiego właśnie kształcenia przedstawia francuski autor Andre Stern w książce „I nigdy nie chodziłem do szkoły”.  

 

  • Różnego rodzaju, mniej lub bardziej nieformalne, grupy samokształceniowe to często inicjatywy  rodzin unschoolingowych, które chcą się spotykać i robić coś razem. Dzieci spotykają się w domach, bibliotekach, muzeach, domach kultury, aby wspólnie zajmować się tym, co je interesuje.

 

  • Szkoły demokratyczne, zwane też wolnymi. To instytucje, które — choć formalnie funkcjonujące jako szkoły — różnią się od tradycyjnych szkół przymusowych pod dwoma co najmniej względami. Po pierwsze, nie narzucają dzieciom czego i jak mają się uczyć. Nie ma w nich obowiązkowych lekcji, sprawdzianów, ocen ani narzuconego wszystkim minimum programowego. Oferta edukacyjna, jaką oferują, funkcjonuje jak menu, z którego uczeń wybiera to, co mu pasuje. Po drugie, szkoły te zarządzane są demokratycznie, na zasadzie demokracji bezpośredniej. Każdy członek społeczności ma głos w kwestii tego, jak szkoła funkcjonuje, jakie obowiązują w niej zasady i procedury działania. I każdy — tak dziecko jak i dorosły — podlega tym samym zasadom i procedurom. Wykroczenia przeciw nim są osądzane demokratycznie, drogą mediacji bądź jakiejś formy sądu koleżeńskiego, w którym sędziami są zarówno dzieci jak i dorośli. Najstarszą istniejącą dziś szkołą, którą można nazwać demokratyczną, jest wspomniane powyżej stuletnie angielskie Summerhill. Inną — być może najbardziej wpływową — jest założona ponad pół wieku temu amerykańska Sudbury Valley School. Najbardziej wpływową, gdyż jej sposób działania, zwany „modelem Sudbury” bezpośrednio zainspirował dziesiątki, jeśli nie setki podobnych szkół na całym świecie.

 

Jesteśmy w niezwykłym miejscu. Po wielu dziesiątkach lat, kiedy edukacja samokształceniowa dzieci była absolutnym wyjątkiem — a w wielu krajach w ogóle nie istniała — obserwujemy eksplozję zainteresowania tym zagadnieniem. Jak grzyby po (postpatriarchalnym?) deszczu powstają nowe szkoły demokratyczne, także w Polsce (kto nie wierzy, niech zajrzy tutaj lub tutaj). Coraz więcej rodziców decyduje się na domową edukację swoich dzieci, także w jej radykalnej, unschoolingowej wersji. Przybywa publikacji oraz badań naukowych — choć tych ostatnich wciąż jest niewiele.

 

Ufff – myślę, że ten przydługawy szkic wystarczy na początek... Chcę powrócić do blogowania, dzieląc się tym, co odkrywam na temat dziecięcej edukacji samokształceniowej. Także tym (dyskretne lokowanie produktu) co w chcę w tym obszarze zdziałać praktycznie. Starając się, aby to, o czym piszę, było przydatne przede wszystkim dla tych nauczycieli, rodziców i dzieci, którzy nadal pozostają w systemie szkoły przymusowej. Bo — jak będę się starał pokazać — pewne pomysły edukacji samokształceniowej można przenieść do systemu. Choć nie jest to łatwe….

Pięknego sierpnia życzę!

Komentarze (2)

Zaloguj się aby dodać komentarz

Merytorycznie rzecz ujmując, ciekawe i bardzo pożyteczne spostrzeżenia. W wielu punktach zgadzam się z Panem. Sugeruję jednakowoż, aby sprawdzić poprawność ortograficzną zapisu ("Uczą się tego, czego dorośli KARZĄ im się uczyć" - czy to ma cokolwiek wspólnego z karą?). Łączę pozdrowienia.

Katarzyna Słonopas

Pani Katarzyno - dziękuję, błąd poprawiony :)

Marcin Szczerbiński

Marcin Szczerbiński

Blog dra Marcina Szczerbińskiego

Pochodzę z Bielska-Białej. W dzieciństwie miałem szczęście wędrować sporo po Beskidach i przeczytać wiele dobrych książek. Osobistych kontaktów z trudnościami w czytaniu i pisaniu miałem niewiele, czym jest dysleksja, dowiedziałem się właściwie dopiero w trakcie zajęć na czwartym roku studiów (psychologia, UJ – ach, piękny Kraków!), lecz problematyka ta szybko mnie zainteresowała. Zdecydowałem się napisać doktorat na temat psychologicznych mechanizmów uczenia się czytania i pisania. Ukończyłem go na University College London w 2001 roku. Przez dziesięć lat pracowałem jako wykładowca psychologii w instytucie logopedii na Uniwersytecie w Sheffield, ucząc głównie psychologii rozwojowej, metodologii badań, statystyki oraz problematyki czytania, pisania i dysleksji. W styczniu 2011 raz jeszcze zmieniłem kraj: obecnie pracuję w instytucie psychologii na uniwersytecie w Cork (Irlandia). Mam też trochę doświadczeń w pracy jako nauczyciel angielskiego, tłumacz i statystyk. Na moim biurku w pracy stoi bursztynowa róża – odznaka honorowego członkostwa Polskiego Towarzystwa Dysleksji, z której jestem bardzo dumny. Pytany o moje zainteresowania naukowe odpowiadam: „Wszystko, co wiąże się z fenomenem czytania i pisania” . O tym też będzie ten blog. Historia pisma; psychologiczne mechanizmy uczenia się czytania i pisania; metodyka nauczania tych umiejętności; analfabetyzm funkcjonalny; dysleksja, dysgrafia i dysortografia, ich mechanizmy, diagnoza i terapia – oto niektóre z tematów, które chciałbym poruszyć. Zapraszam do lektury i do dyskusji!