Zaloguj się

Menu

Kursy internetowe

Nie chodzi o nazwę placówki, w której nasze dzieci oczekują na powrót rodziców z pracy. Chodzi tylko o to, co dzieci tam robią i jaką opiekę oraz edukację im zapewnimy.

 

Brakuje rozsądnych i spokojnych głosów w dyskusji wokół, właśnie przez Sejm odrzuconej, propozycji referendum w sprawie systemu edukacji. Ja za taką wypowiedź uważam opublikowany właśnie felieton Aleksandry Pezdy. Z zawartą w powyższym tytule myślą przewodnią. Zachęcam do lektury i dynamicznej blogowej dyskusji. Brakuje mi jej!

Komentarze (6)

Zaloguj się aby dodać komentarz

Pod pewnymi warunkami zgadzam się z myślą przewodnią tego tekstu. Jeśli już rodzic jest zmuszony/ma taką wolę, żeby zostawić swoje pięcio- czy sześcioletnie dziecko pod opieką placówki, to oczywiście nie gra roli jej nazwa. Przypuszczam też, że większość osób przeciwnych reformie zgodziłoby się ze stwierdzeniem, że chodzi przede wszystkim o to, jaką opiekę i edukację zapewniamy dzieciom oddanym pod opiekę placówki.

Mimo wszystko spłycanie różnicy między posłaniem sześciolatka do przedszkola i posłaniem sześciolatka do szkoły jest przejawem niezrozumienia istoty problemu z co najmniej kilku powodów.

1) Chociaż nazwa przedszkole/szkoła nie ma znaczenia, to już wiek rozpoczynania tudzież przejścia z przedszkola do szkoły i owszem. Boleśnie przekonaliśmy się o tym choćby tworząc gimnazja.

2) Różnica między przedszkolem a szkołą może być sprowadzony do nazwy tylko w świecie idealnym, w którym możemy zarówno podstawę programową, jak i budynek szkoły, nauczycieli, liczbę godzin na dodatkowe zajęcia uformować dokładnie tak jak sobie życzymy. Oczywiście nie żyjemy w świecie z plasteliny ;) W moim rozumieniu rodzice protestują właśnie przeciwko oderwaniu reformy od rzeczywistości szkolnej. Nie domagają się przecież, żeby ich dzieci koniecznie uczyły się w przedszkolu, ale wiedzą, że reforma w szkołach wciąż nie jest przygotowana.
Rzeczywistość jest daleka od ideału. Podstawa programowa dalej głosi, że 5-latek nie ma prawa się uczyć liter, natomiast idąc do drugiej klasy powinien już w miarę swoich możliwości czytać lektury i pisać z pamięciu przestrzegając zasad kaligrafii.
Niektórzy z protestujących rodziców przestraszyli się kiepskimi warunkami technicznymi panującymi w niektórych szkołach (patrz: raport Szkolna rzeczywistość), a nauczyciele, którzy mają przyjąć sześciolatki, często czują się przytłoczeni wciąż rosnącymi wymaganiami ze strony dyrekcji i rodziców.
Ponadto zdaje się, że dodatkowych godzin na zajęcia wspierające, tudzież obecności nauczyciela wspierającego, reforma nie przewiduje.
Z drugiej strony rodzice mają perspektywę dawnych zerówek, w których sześciolatki (czyli dzieci o ogromnie nierównomiernym rozwoju) mogły się uczyć we własnym tempie, tuż obok sali była dostosowana toaleta, nauczyciele mieli względną swobodę ustalania sposobów pracy z uczniami a jeśli nad dziećmi nie czuwał drugi nauczyciel, to zawsze w pobliżu była do pomocy przy zadaniach plastycznych chociaż pani kucharka :)

Nie ignorujmy tego, że świat rzeczywisty nie jest z plasteliny i przygotowanie takiej delikatnej reformy wyamaga dużo czasu i namysłu a tymczasem nie upychajmy dzieci siłą do nieprzygotowanych szkół mówiąc, że możemy je przecież równie dobrze nazwać przedszkolami ;) Niech żyje wolność wyboru :)

Joanna Kamykowska

Joanno – myślę, że jeśli wiele szkół jest nieprzygotowanych na przyjęcie sześciolatków (a nie wiem czy jest – zdania na ten temat są podzielone) to chyba lepiej skoncentrować się nad ich przygotowaniem, w sensie fizyczno-technicznym (dostępność toalet, kuchni, itd.) a zwłaszcza w sensie MENTALNOŚCI NAUCZYCIELI – ich oczekiwań względem dzieci, oraz metod nauczania. Lepiej to właśnie zrobić, niż zrezygnować – powiedzieć “Nie da się - polska szkoła jest i będzie mało przyjazna wielu sześciolatkom, i już”.

Oczywiście mogę się mylić – bariera fizyczno-techniczno-mentalnościowa może FAKTYCZNIE być zbyt wielka do przeskoczenia, ale ja nie chcę w to wierzyć! Może to woluntaryzm i hurraoptymizm, ale wierzyć nie chcę, że duży, względnie zamożny (jak na standardy światowe) naród w środku Europy nie jest w stanie dobrze zreformować swych szkół.

I jeszcze szczegół: piszesz “podstawa programowa dalej głosi, że 5-latek nie ma prawa się uczyć liter”. Wydaje mi się, że to rozpowszechniony mit, podstawa programowa nie WYMAGA wprowadzania liter, ale nie ZABRANIA ich stosowania. Zresztą cóż to za okropna podstawa programowa bylaby, która zabraniałaby uczenia czegokolwiek!? Wiem, że wielu nauczycieli uważa, że podstawa programowa zabrania nauczania liter w przedszkolu, i podobno wielu wizytatorów przed-szkolnych też zachowuje się tak, jakby tego nie wolno było robić (mówiono mi o takich przypadkach), ale myślę, że to mimo wszystko gigantyczne nieporozumienie. Myślę, że należy pokazywać przykłady tego, jak litery można wprowadzać w przedszkolu, nie zamieniając tego w szkolny reżim, zgodnie z istniejącą podstawą programową. Ale może to ja się mylę: wskaż proszę miejsce w podstawie programowej, do którego się odnosisz. Ps ps – a jeśli masz rację, to trzeba zmienić podstawę programową… :) 

Marcin Szczerbiński

ps ps ps. A gdzie inni? Gdzie dyskusja?

Marcin Szczerbiński

W pełni zgadzam się z wpisem pana Szczerbińskiego. Nie mordujmy pomysłów, doskonalmy je. A na to potrzeba wysiłku zarówno ze strony nauczycieli, jak i rodziców. Zacznijmy rozmawiać i słuchać się wzajemnie. Gramy przecież w tej samej drużynie.

Alicja Szostakowska

Ja też wierzę, że dobry rząd byłby w stanie przeprowadzić w Polsce dobrą reformę edukacji (opartą o przemyślane założenia - w tym o wyniki badań i wdrażaną stopniowo), tylko nasuwa mi się pytanie: po co? Czy na pewno jest sens to robić w tym kierunku?

W kwestii czytania w przedszkolu rzeczywiście masz rację. Określenie "nie ma prawa się uczyć liter" jest powtarzaniem mitu (mea cupla!). Dziękuję za sprostowanie. Do jego utrwalenia przyczyniają się zresztą urzędy państwowe (http://www.rp.pl/artykul/968719.html?print=tak&p=0).

A poza wszystkim to wpadłam tu, bo wydało mi się, że ciekawy drugi rozdział na temat "poprawiania reformy" dopisuje właśnie nowa minister edukacji. Załączam dzisiejszy wpis blogowy przewodniczącego Komitetu Nauk Pedagogicznych PAN prof. Śliwerskiego podsumowujący poczynania minister Kluzik-Rostkowskiej http://sliwerski-pedagog.blogspot.com/2013/12/po-wypowiedzi-nowej-minister-edukacji.html

Obawiam się, że nie ma szans na dyskusję z rządem o tym "co dzieci tam robią i jaką opiekę oraz edukację im zapewnimy", dlatego wolałabym, żeby reformy nie było wcale.

Joanna Kamykowska

Przeczytałem blogowy wpis profesora Śliwerskiego. W dużej części nie rozumiem, o co w nim chodzi. Profesor krytykuje to, że nowa klasa pierwsza ma bardziej przypominać przedszkole, i przygotowywać do szkoły. Dlaczego? Czy nie o to właśnie chodzi?

Z pewnymi tezami Profesora częściowo się zgadzam. Motywacja za wprowadzeniem reformy była zapewne częściowo ekonomiczna (wydłużenie czasu pracy obywateli, poprzez to, iż wcześniej ukończą edukację, a jeszcze bardziej poprzez to, iż wcześniejsze obowiązkowe przygotowanie przedszkolne oraz wcześniejsza szkoła ułatwi im powrót do pracy). I rząd powinien o tym mówić uczciwie. Ja nie widzę żadnego problemu w tej motywacji. Istnieje społeczno-ekonomiczna potrzeba, aby dzieci były edukowane poza domem wcześniej. Stwórzmy więc takie przedszkola, i takie szkoły, które dobrze temu służą.

W przeciwieństwie do Profesora podoba mi się myśl pani minister: “Jeśli mają przyjść, żeby mi powiedzieć, że ta reforma się nie uda , to nie chcę na to tracić czasu. Chyba, że zechcą przyjść, żebyśmy razem wymyślili, co zrobić, aby szkoła była jeszcze lepsza. Na takie propozycje jestem otwarta.”. Może reformę należało przeprowadzić inaczej (np. zaczynając od przedszkoli), ale ona jest faktem. Czy tego chcemy czy nie chcemy, we wrześniu wszystkie sześciolatki pójdą do szkoły. Więc rozważmy, jak tę szkołę ulepszyć. Np. przez mniejsze klasy, wprowadzenie asystentów nauczyciela (następny chyba sensowny pomysł, który Profesor krytykuje) , przez rozsądny program nauczania, który stawia dziecku (i nauczycielowi) realistyczne cele.

Marcin Szczerbiński

Marcin Szczerbiński

Blog dra Marcina Szczerbińskiego

Pochodzę z Bielska-Białej. W dzieciństwie miałem szczęście wędrować sporo po Beskidach i przeczytać wiele dobrych książek. Osobistych kontaktów z trudnościami w czytaniu i pisaniu miałem niewiele, czym jest dysleksja, dowiedziałem się właściwie dopiero w trakcie zajęć na czwartym roku studiów (psychologia, UJ – ach, piękny Kraków!), lecz problematyka ta szybko mnie zainteresowała. Zdecydowałem się napisać doktorat na temat psychologicznych mechanizmów uczenia się czytania i pisania. Ukończyłem go na University College London w 2001 roku. Przez dziesięć lat pracowałem jako wykładowca psychologii w instytucie logopedii na Uniwersytecie w Sheffield, ucząc głównie psychologii rozwojowej, metodologii badań, statystyki oraz problematyki czytania, pisania i dysleksji. W styczniu 2011 raz jeszcze zmieniłem kraj: obecnie pracuję w instytucie psychologii na uniwersytecie w Cork (Irlandia). Mam też trochę doświadczeń w pracy jako nauczyciel angielskiego, tłumacz i statystyk. Na moim biurku w pracy stoi bursztynowa róża – odznaka honorowego członkostwa Polskiego Towarzystwa Dysleksji, z której jestem bardzo dumny. Pytany o moje zainteresowania naukowe odpowiadam: „Wszystko, co wiąże się z fenomenem czytania i pisania” . O tym też będzie ten blog. Historia pisma; psychologiczne mechanizmy uczenia się czytania i pisania; metodyka nauczania tych umiejętności; analfabetyzm funkcjonalny; dysleksja, dysgrafia i dysortografia, ich mechanizmy, diagnoza i terapia – oto niektóre z tematów, które chciałbym poruszyć. Zapraszam do lektury i do dyskusji!