Zaloguj się

Menu

Kursy internetowe

Szkoła i zmiana

Specjaliści od strategii marki wiedzą, jakie znak firmowy ma znaczenie w środowisku nabywców. Pewien przedsiębiorca, prowadzący jakiś czas temu niewielką firmę, zwierzył mi się, dlaczego kupuje taki właśnie, a nie inny samochód. Za jego cenę mógłby nabyć cztery równie dobre, nowe auta! Posądzałem go o snobizm, zwłaszcza że w tamtym czasie doszedł do pewnych pieniędzy; ale to był tylko pragmatyzm… Pragmatyzm i strategia. – Kupując ten samochód, wzbudzam zaufania klienta – mówił. – Kupując odpowiednią markę, nie kupujesz samochodu, kupujesz prestiż. Klient rozmawia z tobą wtedy inaczej, niż gdybyś przyjechał ośmioletnim autem, które może mieć każdy. Przemilczałem ten komentarz, który oznaczał po prostu, że nie to, kim jesteś, liczy się w ocenie, ale to, co masz, i  co da się wycenić na pierwszy rzut oka. Zatem szacunek wzbudzają artefakty – które mają być odniesieniem do całości. Pożądana marka auta przysłania rzeczywistą kondycję firmy. Szyk i elegancja wzbudzają zaufanie, proletariackie dżinsy i koszule flanelowe nie! Wkładając garnitur, stajesz się kim, innym. Tyle że garnitur trzeba umieć nosić. Na markę pracuje się długo. Jak mawiali starzy ludzie, do garnituru trzeba się urodzić…

Niektórzy sądzą, że nauczanie to nic innego jak usługi edukacyjne, które oferuje szkoła. Usługę edukacyjną można zatem „sprzedać”, tak jak każdą inną usługę czy produkt. Irytuje mnie takie podejście. Przypomina uliczkę, przy której umiejscowiło się kilka zakładów fryzjerskich, a każdy z nich, by przyciągnąć klienta, kusi go fotografiami wymyślnych ondulacji i prześciga się w zadziwiających nazwach: studio fryzur, salon fryzjerski, gabinet zdrowych włosów, pracownia fryzur, a nawet atelier fryzjerskie. Fryzjer damsko-męski przestał istnieć… Nauczanie nie jest działaniem podejmowanym w celu zaspokojenia jakiejś potrzeby – bo to by oznaczało, że nauczyciel zaspokaja potrzeby edukacyjne uczniów i ich rodziców, a te jak wiemy są różne. Edukacja to nie sfera oczekiwań, ale proces formowania. Dlatego nauczyciel nie jest wykonawcą usług, bo to by oznaczało, że traktuje ucznia nie jak podmiot działań, ale jak ich przedmiot. Szkoła nie jest zakładem usługowym ani korporacją. Tymczasem odnoszę wrażenie, że pomysły niektórych bliskie są takiemu właśnie myśleniu. Jeżeli chcecie pracować, zabiegajcie o to, by uczniowie zechcieli do was przyjść! Przedstawiajcie taką ofertę, by przekonać rodziców, chwalcie się osiągnięciami, pracujcie i organizujcie dni otwarte – najlepiej w soboty. Co z tego, że wam za to nie płacą, walczycie przecież o swoje status quo. Urzędnicze przestrogi, prognozy, nakazy i… milczenie po tej drugiej stronie. Może niektórzy robią to z przekonaniem, większość milczy, bo większość w szkole nie ma racji.

Trwa dyskusja o gimnazjach i ustroju szkolnym. I oto słyszę, że tuż obok mnie pewni urzędnicy mają pomysł na stworzenie trzech nowych gimnazjów – ale z klasami „uniwersyteckimi” i będą to oczywiście gimnazja działające przy liceach. Szkoły takie pozyskają najzdolniejszych i przepuszczą ich przez sito weryfikacji. Markę daje liceum, przy którym gimnazjum się tworzy? Właściwie pomysł idący z nowym duchem w szkole – trzeba inwestować w uzdolnionych! A co z całą resztą? No cóż, najzdolniejsi niech realizują się właśnie w takich klasach! Reszta – to znaczy większość… 

Wiele ostatnio mówi się o szkole, choć jest to głos słabo słyszalny. Poproszony przez znajomą o zredagowanie tematów do organizowanej wkrótce debaty oświatowej być może nieopatrznie posłużyłem się określeniem ‘dobra zmiana’.  – To kojarzy się zbyt jednoznacznie – pisała potem do mnie w liście… ‘Jednoznacznie’ oznaczało tu chyba ‘niezbyt dobrze’. Wtedy uświadomiłem sobie, że jej obawa co do tego określenia jest niechęcią do tworzącej się nowomowy… „Dobrych zmian” w szkole mieliśmy już przecież kilka…

Lata temu uczestniczyłem w cyklu spotkań o zarządzaniu zmianą. Było to w czasach, kiedy pojęcie zmiany dopiero kształtowało się w świadomości ludzi przyzwyczajonych do paradygmatu pojęć niezmiennych i jedynie słusznych. Gdy nauczyciel zawsze miał rację, uczeń słuchał, a rodzic przeważnie zgadzał się z nauczycielem. Gdy dysleksja była chorobą. A program musiał być zrealizowany! (Co potwierdzano własnoręcznym podpisem). Były to też czasy, gdy jasność panowała co do treści nauczania, podręcznik do przedmiotu w całej Polsce był jeden i program nauczania również ten sam. Wiadomo było, które lektury ma znać uczeń i co ich autor miał na myśli. Egzaminacyjne pytania układali nauczyciele i a matury przeprowadzali i sprawdzali ci sami, którzy uczyli i przygotowywali swoich uczniów przez cztery lata. Dwugłos w zasadzie nie istniał. Potem stwierdzono, że wolność wolna jest od unifikacji, zniknęły uniformy uczniowskie – siermiężny błękit szkolnych mundurków, do których przyszywano tarcze, zastąpiono wielobarwną mozaiką ubioru. Zrobiło się weselej i przyjaźniej. Rozpoczęła się era różnorodności. Teraz nauczyciel mógł wybierać. Bo wybór to podstawa demokracji!  Nauczyciel po raz pierwszy miał alternatywę – program, podręcznik, metoda – to on decydował. A wybierał spośród dziesiątek propozycji! Szkoła stała się trybuną wolności (!) otwartą na potrzeby. Bardzo różne zresztą – nie tylko ucznia – ale też środowiska, zwanego lokalnym. I, oczywiście, szkoła stała się otwarta na potrzeby rynku. Tak, właśnie rynku. Bo wówczas pojawiło się na szerszą skalę to pojęcie i myślenie kategoriami rynkowymi. Rodzic nie był już tylko rodzicem dziecka; stał się klientem szkoły, ucznia trzeba bowiem pozyskiwać, a szkoła winna proponować taką ofertę, by posyłający dziecko do niej, mógł wybrać, to co odpowiada mu najbardziej… Marketing edukacyjny. Tak więc nauka szkolna wkroczyła w sferę usług… i praw rynku.  Demokracja weszła do szkół nie tylko jako deklaracja. Teraz szkoła miała wychowywać w jej duchu i stała się jej pierwszy stentorem. Choć jak wiadomo w szkole podstawowy mechanizm demokracji – supremacja większości – to ciągle teoria, tu wcale nie decyduje większość i nie większość wybiera. W szkole większość wcale nie ma racji, ma ją… dyrektor – to on w końcu kieruje placówką i jest wykonawcą dyrektyw wyższych urzędników – to jest organów prowadzących i nadzorujących. Te z kolei zawsze uwzględniają „dobro dziecka” i „dobro społeczne” – cokolwiek to znaczy. Jeżeli chodzi o ucznia to w szkole rację ma zazwyczaj nauczyciel, bo to on jest przygotowany do przekazywania wiedzy i powołany, by dobra ucznia strzec. Nauczyciel wie też najlepiej, co dla ucznia dobre jest… Nie znaczy to oczywiście, że odrzuca dialog. Zawsze przecież można rodziców pedagogizować, prowadzić dla nich warsztaty, a nawet szkołę! Sam pracowałem niegdyś w placówce, gdzie była szkoła dla rodziców – a więc dla tych, którzy pomysłu na własne dziecko już nie mieli. Szkoła oferuje przecież pomoc… Wraz ze zmianami formalno-mentalnymi pojawiły się również zmiany w sposobie komunikacji. Szkołę ogarnęła idąca w parze z duchem czasów nowomowa: monitoruje się proces, realizuje podstawę, przeprowadza ewaluację, atomizuje cele, diagnozuje potrzeby, wyznacza wartość edukacyjną dodaną, zabiega się o partnerów lokalnych i zaprasza do współpracy… Z upływem czasu pojawiają się też nowe jakości i oczywiście nomenklatura obsługująca świat tych pojęć: mentoring, tutoring, coaching, co-working, kreatywna pedagogika, szkoła radosna, szkoła przyjazna, szkoła wychodząca naprzeciw potrzebom… Niektóre z nich mają wręcz wartość nominalną: szkoła z klasą, szkoła odkrywców talentów, szkoła ucząca się… Pierwsza druga, trzecia edycja. Zastanawiam się, czy obecność nowomowy lub zbytnie uleganie modom nie jest wyrazem jakiegoś kompleksu szkoły. No bo na czym miałaby polegać dobra zmiana? I kto jest nią zainteresowany? Kuratoria przeprowadzające ewaluację szkół? Okręgowe komisje egzaminacyjne – których celem jest perfekcyjna standaryzacja egzaminów? Albo może samorządy? – które chciałyby się chwalić osiągnięciami edukacyjnymi i europejskimi standardami. A może „dobrą zmianą” zainteresowani są przede wszystkim szeregowi nauczyciele? Oni mają pewność, że edukacja to nie detaliczna sprzedaż usług. A co sądzą o tym sami uczniowie? Zapytałem ich niedawno, kim powinien być dla nich nauczyciel. Formułowali odpowiedzi nie od razu i na piśmie. Wśród licznych wypowiedzi przeważało jednak przekonanie, że nauczyciel to, ktoś kto „potrafi nakierować”, „wskazać drogę”… Nie są to nowe myśli, ujawniają jednak wielką potrzebę autorytetu. I może w tę stronę powinna pójść dobra zmiana. W stronę odbudowy autorytetu i pozycji nauczyciela, w kierunku powrotu do kanonu. A zatem szkoła skupia się na człowieku, a nie jest areną konkursów i rankingów, szkoła kształtuje młodego człowieka, a nie tylko ekwipuje go w wiedzę i umiejętności i przygotowuje do funkcjonowania. Szkoła nie tylko ocenia, ale docenia młodego człowieka – i to każdego. Co zatem zmienić w szkole. Ustrój? Programy? Mentalność? Ludzi?  

Komentarze (0)

Zaloguj się aby dodać komentarz

Blog Rolanda Maszki

Roland Maszka – polonista, absolwent gedanistyki, współautor podręczników szkolnych. Pasjonat teatru i tradycyjnej książki, siebie zalicza do epoki Gutenberga. Lubi stare obrazy. Inicjator dobrych praktyk w szkole.