Zaloguj się

Menu

Kursy internetowe

Droga

Ta droga wśród pól używana jest tylko przez kilku ludzi… Raz, może dwa razy w tygodniu przejedzie tędy ciągnik, pieszo nie chodzi nikt. Bywa, że tygodniami – zwłaszcza po deszczach – rozmiękła tłusta glina o pięknym kolorze złota zniechęca do przejścia choćby pół kilometra w głąb pól i wtedy można spotkać tu tylko łosie majestatycznie przechodzące pagórki, których łagodne krzywizny tworzą pejzaże przypominające ilustracje z dawnych makatek. Okolica pełna jest bagnistych wykrotów, niewielkich naturalnych zlewisk tworzących u zbiegu dwu wzniesień nieduże stawy zalewające kępy wierzbin i leszczyny… Bezlistna jeszcze roślinność odsłania obecność wody… To tu właśnie siedzą może ostatnie w Europie wolne zwierzęta z wielkich lasów czwartorzędu… Czasami w samym środku takiego wykrotu wyrasta potężne drzewo, na pół suche ze starości z pękającymi pod ciężarem jemioł konarami…  Przedwiośnie ma swoje piękno – wymagające i zazdrośnie skrywane… Bo trzeba trochę wysiłku, by zejść z drogi i zdecydować się na spacer błotnistymi polami, tam gdzie zazwyczaj może wjechać tylko ciągnik…

 Zresztą o przedwiośniu myślę przeważnie kategoriami literackimi, przede wszystkim –  Żeromski. Te modernistyczne opisy przejmujące swą prawdziwością i dosłownością… Ten wilgotny biologiczny rozkład prawdziwego życia wypełniający rzeczywistość, w której nie ma miejsca na szklane domy. Ostatnio piętnastoletnia uczennica zapytała mnie, czy znam Rozdziobią nas kruki, wrony… To, co wstrząsnęło ją do głębi, to co „przemówiło” – to błoto roztopów otaczające konającego warszawskiego eleganta i… pejzaż ze zdychającym koniem… Nawet nie to – do czego zdolny jest człowiek (!), a co tak sugestywnie pokazywał Goya w Okropieństwach wojny… Zapytałem, dlaczego właściwie przeczytała opowiadanie Żeromskiego. Siostra przygotowywała się do matury, więc przeczytała… Za parę lat postawi sobie to pytanie: Po co? Po co właściwie Winrych wiózł tę broń? Skoro wszystko zostało przesądzone i skończone?

Ale na moim spacerze zimny wiatr i mocne marcowe słońce wysuszyło pola i grudy ziemi pękają pod ciężarem ciała. Żadnej wilgoci. Żadnego przejmującego rozkładu. Trawa, lucerna – suche badyle. Właściwie można iść jak po chodniku… Więc schodzę z drogi i idę. W pełnym słońcu, na przełaj, przed siebie. Wchodzę na najwyższe wzgórze… Dookoła przestrzeń i bladożółte pasma pól, i bladozielone ozimin. Kępy pozbawionej liści bagiennej roślinności, a w oddali niebieska tafla jeziora i złocisty kontrast suchej jeziornej trzciny. Krajobraz piękny. Kiczowaty. Typowy, zachwycający. Znany i nieznany. Jak trudno odnieść się do czegoś, co widziało się wiele razy, ale bez uważnego spojrzenia… Więc chociaż przyjeżdżam tu od ponad dwudziestu lat, na tym wzgórzu nigdy nie zatrzymałem się dłużej. O drodze przez pola też nie wiedziałem.  Przestano z niej korzystać w czasach, kiedy najpierw ziemię rozparcelowano, potem skolektywizowano, a potem ponowie nadano ludziom, których zaufanie do władzy zawsze było mniejsze niż do Opatrzności. Co prawda ludzie ze wsi mówili, wskazując na pola, że była tam droga i można było przejść… Ale dla kogoś takiego jak ja – kogoś z wielkiego miasta była to informacja pusta. Widziałem tylko pola…  W ostatnich latach gmina restaurowała jednak zarosłą drogę, która sto lat łączyła dwie wsie leżące u brzegów dwu jezior… I w tedy pojawiło się pytanie: po co? Skoro służy tylko paru ludziom? Sto lat temu były to ludne wsie, dziś mieszka tu zaledwie kilkanaście osób. Trzeba było wydawać pieniądze? Dla tych kilku, którzy tu pozostali? To było pierwsze pytanie kogoś doświadczonego „wielkomiejską” kalkulacją. Na co gminę stać, a na co nie? Ale czy w przypadku jednostkowego dobra człowieka można stosować bilans ekonomiczny? Jeśli nie chcemy, by okolica „dziczała”, a natura nie powracała do swojego pierwotnego stanu – warto wydawać pieniądze na coś, co pozornie się nie kalkuluje: na drogę, z której korzysta tylko kilka osób i na szkołę, w której uczy się kilkanaścioro dzieci… Bo na końcu tej drogi była jednak kiedyś szkoła… Dziś nie ma już szans na jej wskrzeszenie we wsi, w której mieszka kilkoro dzieci… Stary piękny budynek sprzedano bogatym ludziom z miasta… To ich kapitał – ucieczka na wieś, na łono natury… Ale w austriackim Tyrolu widziałem szkoły wysoko w górach, do których doprowadzono porządną asfaltową drogę, tak by nauczyciel mógł dojechać z głównej trasy w czasie kilkunastu minut. W tych szkołach uczyło się właśnie po kilkoro-, kilkanaścioro dzieci… Na pytanie, czy to się opłaca – utrzymywanie takiej szkoły, tamtejszy urzędnik odpowiadał uniesieniem brwi: – Jak to! przecież to nasze dzieci! Bo droga jest jednak znakiem przewagi cywilizacji nad naturą, a szkoła znakiem przewagi refleksji nad zwykłym obowiązkiem… Jeśli na przykład miejscy włodarze uznają, że gminy nie stać na prowadzenie szkoły, w której uczy się zbyt mało dzieci – decyduje rachunek ekonomiczny i szkołę zamyka się…  Zbyt szybko zapominamy, że natura upomni się o swoje, jeśli jej na to pozwolimy. Droga ginie, jeśli nie jest używana. Zbyt szybko zapominamy, jakim rezerwuarem była i jest wieś – i wcale nie myślę tu o producentach żywności, agroturystyce czy pracy na roli… Ale spacer sprzyja również spojrzeniu z perspektywy. W moim mieście szkoły niewielkie też się zamyka. Po co utrzymywać szkołę z kilkoma oddziałami w wielkim mieście? Rachunek ekonomiczny! Ale też przekazuje się potężne nowoczesne obiekty wybudowane za wielomilionowe kwoty ze społecznych pieniędzy. Przekazuje się je fundacjom, które chętnie przejmują świetnie wyposażony nowy, wielki budynek szkolny i kreatywnie, na gotowym – pracują i zarabiają siłami nauczycieli i radością dzieci. Tyle że to radość dla nielicznych, ale z funduszy wszystkich… Pozornie żadnej różnicy… Szkoła jak szkoła – nieważne, kto ją prowadzi gmina czy fundacja… Liczy się efekt pracy…  Podobnie z drogą łączącą dwie wsie – dla nielicznych, a z pieniędzy całej gminy! Ale droga była tam zawsze – i mógł przejść nią każdy… Być może szkoła, ta powszechna szkoła, powinna być – jak nią była zawsze – dobrem wspólnym. Tak by obywatel miał pewność, że oddając podatek, przyczynia się do trwania edukacji, którą gwarantuje mu państwo… Niech fundacje czy inne organizacje prowadzą szkoły, ale niech budują je własną stopniową pracą, sumiennością i przedsiębiorczością… Niech prowadzą je z uzyskanego przez siebie kapitału, innego niż praca podatnika...  A włodarze miast niech nie czują się udzielnymi właścicielami latyfundiów…  

Komentarze (0)

Zaloguj się aby dodać komentarz

Blog Rolanda Maszki

Roland Maszka – polonista, absolwent gedanistyki, współautor podręczników szkolnych. Pasjonat teatru i tradycyjnej książki, siebie zalicza do epoki Gutenberga. Lubi stare obrazy. Inicjator dobrych praktyk w szkole.