Zaloguj się

Menu

Kursy internetowe

Skuteczna terapia dysleksji: może być krótko, byle często?

Przeglądam artykuł Joe Torgesena – profesora psychologii (obecnie już emerytowanego) na Uniwersytecie Stanowym Florydy w Tallahassee. Niektórzy z Państwa mogą pamiętać Tallahassee z roku 2000, kiedy zakończyły się właśnie wybory prezydenta USA. Ich wynik pozostawał niepewny przez ponad miesiąc, gdyż obaj kandydaci (Bush i Al Gore) uzyskali na Florydzie wynik niemal identyczny, co doprowadziło do wielokrotnego przeliczania głosów a w końcu interwencji Sądu Najwyższego. Tallahassee – stolica Florydy – było wówczas przez chwilę w centrum uwagi światowych mediów. Jednak Tallahassee ma też lepszy powód do sławy: jest wybitnym ośrodkiem badań nad czytaniem i pisaniem, a profesor Torgesen jego gwiazdą.

Artykuł przedstawia podsumowanie wyników pięciu różnych projektów nad skutecznością terapii. Jego konkluzja jest optymistyczna: terapia na ogół działa. Jeżeli za dzieci z trudnościami w czytaniu uznamy te, które w standardowych testach tej umiejętności osiągają wyniki gorsze niż jedno odchylenie standardowe poniżej średniej (co z grubsza obejmuje najgorsze 15% wyników), wówczas terapia może zredukować rozpowszechnienie trudności z 15% do 2-6%.
 
Ale, oczywiście, nie każda terapia. Mówimy o terapii prowadzonej wcześnie, w pierwszych dwóch klasach szkoły podstawowej lub nawet jeszcze wcześniej, pod koniec przedszkola. Po drugie, jest to zdecydowanie terapia pedagogiczna, skoncentrowania na nauce czytania – przede wszystkim na poprawie umiejętności dekodowania nieznanych wyrazów i rozpoznawania znanych, czasami także obejmująca pracę nad rozumieniem tekstów. Wreszcie są to terapie bardzo intensywne, prowadzone często. Popatrzmy:

  • Brown & Felton (1990): dwa lata terapii (1 i 2 klasa) w 8 osobowych grupach, w sumie średnio 340 godzin pracy.
  • Vellutino i in. (1996): terapia obejmowała pierwszy semest klasy 1, a w przypadku dzieci które nie poczyniły w tym czasie znaczących postępów także semestr drugi. W sumie 35-65 godzin pracy, nauczanie indywidualne (30 min codziennie).
  • Foorman i in. (1998): średnio 170 godzin pracy w 1 lub 2 klasie, całe klasy (90 min codziennie).
  • Torgesen, Wagner, Rashotte, Rose, i in., (1999): terapia trwająca od drugiego półrocza ostatniego roku w przedszkolu do końca drugiej klasy (czyli w sumie przez dwa i pół roku), nauczanie indywidualne (nauczyciele i asystenci, 20 minut cztery razy w tygodniu); w sumie średnio 88 godzin pracy.
  • Torgesen, Wagner, Rashotte & Herron (1999): sesje 50-minutowe cztery razy w tygodniu, od października do maja klasy pierwszej. Trzyosobowe grupy. Pierwsza połowa każdej sesji obejmowała pracę z nauczycielem przygotowującą dzieci do samodzielnej pracy z komputerem, druga połowa to ta samodzielna praca (komputerowy program edukacyjny skonstruowany specjalnie na potrzeby terapii).


Zwróćmy uwagę że powyższe terapie różnią się formą pracy: mamy zarówno zajęcia indywidualne, jak i w małych grupach, jak i obejmujące całą klasę. Różni się też czas trwania terapii – od jednego semestru do ponad dwóch lat. Różni się długość sesji – od 20 do 90 minut. Ogólna liczba godzin pracy jest też bardzo zróżnicowana. Ale jedna rzecz wydaje się wspólna: częstość sesji. Codziennie lub prawie codziennie – 4 lub 5 razy w tygodniu.

Przeglądam też inny artykuł, w którym kwestia częstości interwencji jest analizowana pod innym jeszcze kątem. Jego autorzy (tym razem z Anglii) przedstawiają wyniki trzech eksperymentów; najciekawszy jest ostatni, przeprowadzony w szkole. Pierwszoklasistów (całe klasy, nie prowadzono tu żadnej selekcji) uczono liter oraz czytania prostych wyrazów, z których niektóre zawierały dwuznaki i trójznaki (ck, th, er, ing, sh, ch, wh, qu, ar) – a więc po prostu uczono czytania metodą fonetyczną. Dzieci uczęszczały do dwóch różnych szkół. W jednej z nich opisane wyżej nauczanie dokonywało się raz dziennie przez 6 minut („metoda zmasowana”), w drugiej natomiast było podzielone na trzy dwuminutowe epizody rozrzucone w ciągu dnia („metoda rozproszona”). Zapewne Państwa zdziwi, że całe nauczanie trwało tak niesłychanie krótko, ale w angielskich szkołach nauczanie w pierwszej klasie – mówimy o dzieciach pięcioletnich – nie jest zbyt intensywne; poza tym przypuszam, że rzeczone 6 minut to nie wszystko, co pierwszoklasiści robili każdego dnia w zakresie czytania i pisania.

 
Eksperyment trwał tylko dwa tygodnie. Okazało się, że dzieci uczone „metodą rozproszoną” poczyniły istotnie większe postępy niż uczone „metodą zmasowaną”. Co sugeruje, iż „mało, ale często” może być jedną z zasad skutecznego nauczania czytania. Zresztą pewnie nie tylko czytania – „choćby mało, byle często” powtarzali też moi nauczyciele angielskiego....

Patrząc na ten wniosek z polskiej perspektywy, widać pewien problem. Terapia pedagogiczna w Polsce prowadzona jest z reguły na zasadzie jednej sesji w tygodniu, która może trwać 45 lub 90 minut. Zdecydowanie za rzadko, jeśli wierzyć wynikom badań wspomnianych powyżej.

Co więc możemy zrobić? Myślę że w dłuższej perspektywie należy dążyć do tego, aby terapia była oferowana codziennie lub prawie codziennie. Argument, że nas (szkoły czy państwa) na to nie stać, jest trochę bałamutny, bo trudności szkolne, które nie zostały pokonane wcześnie, będą kosztować jeszcze więcej, kiedy dzieci podrosną. W praktyce potrzeba pewnie jednej niewielkiej sali czy gabinetu przeznaczonego specjalnie na terapię, gdzie dzieci będą przychodzić w niewielkich grupkach codziennie przed lekcjami lub po, choćby na krótko (20 minut?), aby trochę poćwiczyć. No i oczywiście nauczyciela-terapeutę (a może wolontariusza?), który będzie tam na nich czekał.

Warto też pewnie rozważyć zabieranie dzieci na terapię w trakcie lekcji. W krajach anglojęzycznych to powszechne – klasa szkolna często jest rozbijana na grupy i podgrupy, które robią odmienne rzeczy, i nie zawsze w tej samej sali. Chociaż takie „wyjmowanie” dzieci na terapię też niesie ze sobą potencjalne problemy (np. ryzyko etykietowania przez kolegów: „głupki idą na terapię”), to sądzę, że przynajmniej w okresie nauczania początkowego zalety takiego rozwiązania przeważają nad wadami.

Jeszcze innym pomysłem są kolonie czy półkolonie terapeutyczne, prowadzone bardzo intensywnie, choć krótko w okresie wakacji i ferii zimowych. Może czas zacząć je organizować masowo?

A jeśli żadne z powyższych rozwiązań jest niemożliwe? No cóż, pozostają mądre zadania domowe. Przy dobrej współpracy z rodzicem mogą one pewnie w jakiejś mierze skompensować rzadkość terapii. Dalej - bliska współpraca nauczyciela nauczania początkowego z nauczycielem-terapeutą, aby terapia koncentrowała się na tych trudnościach, których dziecko rzeczywiście doświadcza w klasie, i odwrotnie – aby umiejętności ćwiczone w trakcie terapii były wykorzystywane w klasie. No i wreszcie – i to chyba najważniejsze – DOBRE NAUCZANIE CZYTANIA WSZYSTKICH DZIECI, aby trudnościom po prostu zapobiegać, ograniczając konieczność uciekania się później się do dodatkowej terapii. Ale to już temat na inny dzień....


Pozdrawiam jesiennie – irlandzkie niebo rozwarło się i toczy deszczu strugi...

Komentarze (7)

Zaloguj się aby dodać komentarz

Też tak uważam, że krócej, a częściej. Niestety, realia mojej szkoły na to nie pozwalają. Pozostaje więc zadawanie do domu i tu następny problem, bo często dzieci objęte terapią są z rodzin wielodzietnych (brak czasu) lub nawet dysfunkcyjnych. Praca idzie do przodu, ale nie w takim tempie jakby mogła.

Anna Klimek

Realia naszych szkół kazdy zna, nastawienie nas nauczycieli na dodatkowe zajecia dla uczniów też są zróznicowane. Nie mozemy stosować systemu z Anglii , bo tam nie ma systemu klasowo lekcyjnego, a nawet plan lekcji realizowany jest w ciagu 2 tygodni, dodatkowo są zatrudnieni Teachers Asystents - dobrze pracuje sie z uczniami o SPE. Tu kazdy uczen jest wyzwaniem organizacyjnym i merytorycznym. Ale podobnie jak Autor bloga uwazam, czesciej, znaczy skuteczniej :)

Małgorzata Narożna-Szmania

Witam,
zgadzam się, że krócej a częściej - i jeśli chodzi o częstotliwość terapii, i jeśli chodzi o samą lekcję - częste powtórki przy niewielkich partiach materiału. Pracuję z gimnazjalistami - mam więc trochę inne problemy i przede mną troszkę inne wyzwania - pracujemy nad czytaniem ze zrozumieniem, tworzeniem dluższych form wypowiedzi - powtórki są konieczne. Zajęcia terapeutyczne dzielę na bloki, bardzo często podsumowuję i pytam na zasadzie powtarzania. Uczniowie lubią pytania - strzały na zasadzie - pytanie - odpowiedź.

Co do realiów - wszystko można i da się zrobić, choć niewątpliwie - pieniądze też są potrzebne. Na każdej lekcji w każdej klasie, w której mamy uczniów z problemami dyslektycznymi, można wprowadzać metody, które stosuje się na terapii - segmentacja tekstu, czytanie fragmentami, tworzenie punktów lub streszczanie - małymi dawkami, by okiełznać tekst itp.
Jedynie co do prac domowych - w starszych klasach to jest problem - niby uczniowie mają robić Ortografitti, niby w poradni mają pokazać, jak pracują, a rezultaty - są często mizerne... Pozdrawiam serdecznie

Anita Cieślak

„Mało, ale często” może być jedną z zasad skutecznego nauczania czytania - moje 21 lat pracy w oddziale przedszkolnym wykazuje że jest to całkowita prawda:) Pozdrawiam
Selwana  Szołek

Selwana Szołek

Witam, bardzo ciekawy artykuł. Każda wskazówka, metoda lub zasada jeśli przynosi efekty pracy jest bezcenna.
Terapia oferowana codziennie z pewnością przyniosłaby lepsze rezultaty. Pozdrawiam serdecznie.

Iwona Mierzejewska

Zakres proponowanych tematów wydaje sie bardzo interesujący, cieszę się bardzo że będę miała mozliwość rozszerzenia swoich horyzontów wiedzy o Pańskie doświadczenia z innego kraju. To niesaowita wiedza, o ktorą trudno w literaturze. Dziękuję.

Adrianna Padewska

Od dawna słyszałam, że lepsze są efekty pracy krótszej ale częstej i tak jest nie tylko w terapii. Może nawet podejrzewałabym "naszych ministrów" o taki kierunek reform ( nauczanie w poprzednio zwanym kształceniu zintegrowanym - regulowany czas zajęć, krótkie przerwy podczas zajęć, nawet po 20 minutach itp) jednak narzucenie jednej godziny w tygodniu przedmiotów przyrodniczych - to już trudno nazwać przemyśleniem reformy. Czy my, Polacy, musimy zawsze płynąć w innym kierunku niż rozwinięta część świata?

Ewa Chudy

Marcin Szczerbiński

Blog dra Marcina Szczerbińskiego

Pochodzę z Bielska-Białej. W dzieciństwie miałem szczęście wędrować sporo po Beskidach i przeczytać wiele dobrych książek. Osobistych kontaktów z trudnościami w czytaniu i pisaniu miałem niewiele, czym jest dysleksja, dowiedziałem się właściwie dopiero w trakcie zajęć na czwartym roku studiów (psychologia, UJ – ach, piękny Kraków!), lecz problematyka ta szybko mnie zainteresowała. Zdecydowałem się napisać doktorat na temat psychologicznych mechanizmów uczenia się czytania i pisania. Ukończyłem go na University College London w 2001 roku. Przez dziesięć lat pracowałem jako wykładowca psychologii w instytucie logopedii na Uniwersytecie w Sheffield, ucząc głównie psychologii rozwojowej, metodologii badań, statystyki oraz problematyki czytania, pisania i dysleksji. W styczniu 2011 raz jeszcze zmieniłem kraj: obecnie pracuję w instytucie psychologii na uniwersytecie w Cork (Irlandia). Mam też trochę doświadczeń w pracy jako nauczyciel angielskiego, tłumacz i statystyk. Na moim biurku w pracy stoi bursztynowa róża – odznaka honorowego członkostwa Polskiego Towarzystwa Dysleksji, z której jestem bardzo dumny. Pytany o moje zainteresowania naukowe odpowiadam: „Wszystko, co wiąże się z fenomenem czytania i pisania” . O tym też będzie ten blog. Historia pisma; psychologiczne mechanizmy uczenia się czytania i pisania; metodyka nauczania tych umiejętności; analfabetyzm funkcjonalny; dysleksja, dysgrafia i dysortografia, ich mechanizmy, diagnoza i terapia – oto niektóre z tematów, które chciałbym poruszyć. Zapraszam do lektury i do dyskusji!