Zaloguj się

Menu

Kursy internetowe

Inspiracje w Dniu Dziecka, czyli Dniu Człowieka: szkoły demokratyczne

W ostatni weekend maja dostałem niezwykły prezent: udział w festiwalu Inspire the Future [w wolnym tłumaczeniu: zmień przyszłość na lepsze], zorganizowanym na zakończenie corocznego  Zjazdu Polskich Społeczności Szkół Demokratycznych.

 

O edukacji demokratycznej wspomniałem już raz na tym blogu. Moje zainteresowanie tą edukacyjną filozofią i praktyką zaczęło się wiele lat temu, gdy przeczytałem książkę „Summerhill” i „Nowa Summerhil” – opowieść o pierwszej szkole demokratycznej, pióra jej założyciela i właściciela, A.S. Neilla. Bardzo żałuję iż wówczas, choć zainspirowany, jednak nie ruszyłem szlakiem tego zainteresowania… no cóż, na szczęście życie czasem daje drugie szanse. A nawet trzecie.

 

Jak wygląda typowa szkoła demokratyczna? W zasadzie nie ma takowej. Szkoły demokratyczne to instytucje niezależne, które samodzielnie decydują o sobie. Rezultatem jest duża różnorodność. Niemniej istnieją, rzecz jasna, cechy wspólne.

 

Po pierwsze, szkoły demokratyczne są przeważnie małe — mają kilkunastu, góra kilkudziesięciu uczniów. Bywają i mniejsze, działające na zasadzie nauczania domowego. Taka niewielka, niemal rodzinna struktura sprzyja temu, co w szkole demokratycznej najważniejsze — demokracji bezpośredniej. Jej forum są regularne spotkania całej społeczności szkolnej, na której omawia się bieżące sprawy szkoły i podejmuje decyzje. Na tych spotkaniach każda osoba — od najmłodszego ucznia po dyrektora — ma takie same prawa wypowiedzi i głosu. Dyskusje i decyzje dotyczą wszelkich spraw bieżących (np. organizowania wycieczek, przedstawień teatralnych, podziału obowiązków), także rozwiązywania konfliktów i dyscypliny. Niektóre szkoły demokratyczne działają tutaj w sposób dość formalny: dla przykładu, grupa unschoolingowa Fundacji Bullerbyn — gospodarz weekendowego spotkania — prowadzi oprawioną w drewniane okładki księgę reguł, do której wybrany opiekun księgi wpisuje wspólnie uchwalone reguły. Formalne mogą być też sankcje za ich złamanie: we wspomnianej wcześniej szkole Summerhill zebrania społeczności pełnią też rolę sądu koleżeńskiego, który rozpatruje skargi na złamanie zasad i nakłada kary. Inne szkoły demokratyczne przyjmują nieco inną filozofię, niemal w ogóle rezygnując z formalnych spisanych zasad i stale negocjując sposoby postępowania oraz sposoby rozstrzygania konfliktów, aż do osiągnięcia konsensusu.

 

Oczywiście ta samorządność ma też swoje warunki brzegowe: społeczność nie może zadecydować o zamknięciu szkoły, bądź też zmianie jej formuły działania na nie-demokratyczną  — ale w ramach tej podstawowej nienegocjowalnej struktury obszar autentycznego współdecydowania jest naprawdę ogromny. W niektórych szkołach demokratycznych obejmuje nawet budżet i zatrudnianie kadry.

 

Co z nauką? — zapytacie. Niektóre demokratyczne szkoły (np. Summerhill) oferują tradycyjne lekcje rozpisane w podziale godzin. Jednak większość rezygnuje z lekcji całkowicie, zastępując je indywidualnymi spotkaniami z mentorem, oraz możliwością uczestniczenia w różnego rodzaju warsztatach, oferowanych przez ekspertów w różnych dziedzinach nauki. Tak właśnie działa wspomniana tu szkoła Bullerbyn. Jeśli zajęcia mają charakter grupowy, to dzieci gromadzą się na nich w sposób naturalny, ze względu na swoje zainteresowania i poziom kompetencji – a nie ze względu na wiek.  Nie ma podziału na klasy. Uczniowie mają więc możliwość zapoznania się z wiedzą oraz zdobycia umiejętności, które zostały określone jako konieczne w podstawie programowej — ale czynią to w całkiem inny sposób.

 

I tu dochodzimy do drugiej – obok demokracji bezpośredniej – najważniejszej cechy szkół demokratycznych. Która sprawia, że są też określane alternatywną nazwą: wolne szkoły. O co chodzi? W szkołach demokratycznych nauka jest możliwością, a nie obowiązkiem. To uczeń decyduje, czy uczestniczy w jakichś zajęciach edukacyjnych, a jeśli tak, to w jakich i kiedy. Ma tutaj pełną wolność. Na portalu fundacji Edukacja Demokratyczna ujęto to następująco:

 

 

Lekcje nie są obowiązkowe. Dzieci uczestniczą w lekcjach tylko wówczas gdy chcą. Zwykle uczestniczą z dwóch powodów: albo gdy ich to interesuje albo jest to dla nich ważne (np. ze względu na egzamin na studia).

 

I dalej:

 

Każdy uczeń samodzielnie kształtując własny proces uczenia się dobiera sobie z oferty szkoły to co jest dla niego ważne lub interesujące. Sam decyduje czego, jak i kiedy chce się uczyć biorąc pod uwagę swój indywidualny styl oraz tempo uczenia się (w przeciwieństwie do narzucanego takiego samego tempa dla wszystkich w tradycyjnych szkołach). Szkoła demokratyczna tylko (i aż) wspiera ten proces.

 

W krajach, w których prawo oświatowe na to pozwala (np. w Anglii) uczeń szkoły demokratycznej może przejść przez cały okres edukacji obowiązkowej, od podstawówki do liceum włącznie, kompletnie wolny od rygoru ocen, egzaminów, czy promocji do następnej klasy. Po prostu spędza lata dzieciństwa w szkole robiąc to, co uważa za stosowne. Oczywiście większość uczniów koniec końców przygotowuje się i przystępuje do egzaminów zewnętrznych (GCSE – z grubsza odpowiednik naszego sprawdzianu gimnazjalnego – oraz A-level – nasza matura). I zdaje je świetnie. Ale czy to zrobią, jak i kiedy, jest ich wyborem.  Polskie prawo oświatowe jest pod tym względem bardzo sztywne, nakładając na każde dziecko obowiązek corocznych sprawdzianów decydujących o jego promocji do kolejnej klasy. Polskie szkoły demokratyczne realizują ten wymóg albo samodzielnie, albo we współpracy z innymi szkołami. Wiele polskich inicjatyw edukacji demokratycznej ma charakter nauczania domowego; wówczas uczeń pozostaje formalnie uczniem szkoły, do której nie uczęszcza, lecz która jest odpowiedzialna za coroczną ocenę jego postępów.

 

Niektóre polskie szkoły demokratyczne, biorąc pod uwagę polski kontekst, nakładają na uczniów obowiązek pozytywnego zdania egzaminów i przejścia do kolejnej klasy. Uczeń, który temu wymogowi nie sprosta, musi szkołę opuścić. Z punktu widzenia zasad edukacji demokratycznej to duży kompromis. Niemniej – i to najistotniejsze – to sam uczeń decyduje o tym, czy, jak i kiedy uczyć się tak, aby zdać. Zresztą problem nieuczenia się jest raczej teoretyczny. Indagowany przez mnie w tej sprawie nastoletni uczeń szkoły Bullerbyn stwierdził, że zasadniczo „ludzie uczą się bardzo” – choćby dlatego, że wszystkim zależy na tym, aby w szkole pozostać. A formalna nauka – kiedy już ma miejsce – przebiega bardzo efektywnie. Tu znów zacytuję stronę fundacji Edukacja Demokratyczna:

 

Jeśli więc dzieci decydują się na uczestniczenie w lekcjach to nauka przebiega bardzo szybko. Materiał realizowany w szkołach tradycyjnych w okresie 6-8 lat opanowują w 2-3 lata ponieważ: 

- są silnie zmotywowani (chcą a nie muszą)

- pracują samodzielnie lub w małej kilkuosobowej grupie gdzie kompetencje innych uczniów są bardzo zbliżone (a nie wiek)

- nauczyciel 100% swego czasu poświęca na interakcję z uczniami (nie odpytuje, nie ucisza, nie wypełnia dziennika)

- uczniowie nawzajem pomagają sobie w objaśnianiu zagadnień (nikt nie nakazuje im być cicho)

 

Wolni od przymusu uczestnictwa w niechcianych lekcjach i odrabiania niechcianych zadań domowych, uczniowie szkół demokratycznych dysponują ogromem tego, co w edukacji tradycyjnej nazywa się „czasem wolnym”. Mogą do woli bawić się, oddawać lekturom, aktywności fizycznej, plastycznej, teatralnej czy muzycznej. Wszystkie szkoły demokratyczne przywiązują wielką wagę do tego, co tradycyjnie nazywamy „zajęciami pozaszkolnymi”, oferując tutaj bogate możliwości, zgodne z sugestiami dzieci. Ogromnie ważny jest kontakt z przyrodą: większość szkół demokratycznych jest usytuowanych w parkach lub lasach.

 

Nota bene, przeczytawszy powyższy tekst zrozumiecie zapewne, że – z punktu widzenia edukacji demokratycznej – podział na „czas nauki” oraz „czas wolny”, a także „zajęcia szkolne” oraz „dodatkowe – pozaszkolne” jest absurdalny. KAŻDA aktywność, którą dziecko wybiera z własnej woli, jest okazją do nauki. Tzw. wiedzę szkolną można zdobyć przy okazji rozwijania własnych pasji. A tego, co naprawdę ważne  — świadomości własnych potrzeb i pragnień, wytrwałości w ich realizacji, odpowiedzialności za siebie i innych, umiejętności negocjowania sprzecznych interesów i rozwiązywania konfliktów bez uciekania się do przemocy — ciężko się nauczyć na przymusowych lekcjach. I to właśnie szkoły demokratyczne uważają za ostateczne kryterium sukcesu: „zdolność do wyboru własnej życiowej ścieżki, pójścia za własnymi zainteresowaniami aby rozwinąć się w osobę, którą, jak czujemy, powinniśmy się stać”. Nie sprostanie oczekiwaniom innych (rodziców, systemu edukacyjnego, pracodawcy) poprzez dobre zdawanie egzaminów. „Wolę, żeby Summerhill wychował szczęśliwego zamiatacza ulic — pisał A.S.Neill — niż neurotycznego premiera”. Zaraz dodając, że absolwenci jego szkoły zamiataczami ulic raczej nie zostają.

 

Ta edukacyjna wolność wcale nie oznacza samowoli i nie ma nic wspólnego z tzw. „bezstresowym wychowaniem”. Tutaj szkoły demokratyczne działają zgodnie z maksymą Alexisa de Tocqueville'a: moja wolność kończy się tam, gdzie zaczyna się wolność drugiego. Uczeń demokratycznej szkoły, jeśli chce w niej pozostać, musi przestrzegać reguł współżycia stworzonych przez społeczność – szanować prawa innych i wypełniać obowiązki wynikające z bycia członkiem wspólnoty.

 

Ponieważ gospodarzem tegorocznego zlotu szkół demokratycznych była grupa unschoolingowa Fundacji Bullerbyn, dowiedziałem się sporo o tej właśnie demokratycznej inicjatywie. Ta niewielka, kilkunastoosobowa społeczność obejmuje uczniów na wszystkich etapach obowiązkowego kształcenia – od klasy 1 szkoły podstawowej aż do matury. Działa w dwóch miejscach. Od poniedziałku do środy uczniowie przebywają i mieszkają w Świętochowie pod Tarczynem: to tam właśnie odbywał się zlot, w którym uczestniczyłem. W tym zielonym miejscu dzieci korzystają z uroków przyrody (las, rzeczka, park linowy) i opiekują stadkiem zwierząt (kozy, kury oraz bardzo urocza czarnowłosa świnka — prezent dla szkoły). Dzielą się obowiązkami związanymi z utrzymaniem obiektu w czystości i porządku, same przygotowują śniadania i kolacje i pomagają w koniecznych po temu zakupach [paradoksalnie, wolna, demokratyczna edukacja oznacza więc czasem przyjęcie dodatkowych obowiązków, których nie ma w szkole tradycyjnej]. To właśnie Świętochowie odbywa się większość indywidualnych spotkań uczniów z mentorami, które stanowią podstawę formalnej nauki. Tutaj odbywają się także comiesięczne konferencje na których — w formie prezentacji przed całą szkolna społecznością — uczniowie dzielą się tym, czego się nauczyli. Oczywiście jeśli chcą i wtedy, kiedy się na to zdecydują.

 

W czwartki i piątki szkoła funkcjonuje w Warszawie. Tutaj do dyspozycji dzieci jest pracownia stolarska, tutaj także odbywa się większość warsztatów z przedmiotów ścisłych, do prowadzenia których zapraszani są eksperci z zewnątrz.

 

Centrum szkolnego życia są codzienne spotkania całej społeczności. Ten jeden element szkolnego planu jest obowiązkowy.

 

Mój niezgrabny i niepełny opis (kadro Fundacji Bullerbyn, jeśli czytasz ten wpis… uzupełnij proszę i popraw błędy!) nie oddaje tego, co najistotniejsze, choć trudno uchwytne: pozytywnej energii, ciepła i uroku tego miejsca. W ten cudownie słoneczny majowy dzień nie opuszczała mnie myśl: ile edukacyjnych problemów, trapiących nauczycieli w szkołach tradycyjnych (motywowanie uczniów, dyscyplina, agresja, trudności z dostosowaniem wymogów i sposobów oceniania do specyficznych potrzeb edukacyjnych….)  po prostu ZNIKA — rozwiązuje się samo, z chwilą przyjęcia demokratycznego modelu edukacji.

 

Stwierdzicie może: „Przykro mi to czytać; nic z tego nie wynika dla mnie — pracownika państwowej szkoły, której daleko do demokracji i wolności — poza konstatacją, że dobrze byłoby inaczej. A inaczej nie będzie”. Tak, to prawda: nie opuścimy nagle gmachu edukacji przymusowej, którą budowaliśmy przez stulecia, i nie przeniesiemy do małych, zielonych, wolnych szkół. Edukacja demokratyczna pozostanie niszowa – skrajnie niszowa – przez najbliższe lata i dziesięciolecia. Ale w dalszej perspektywie… kto wie? Przecież istnieje, i rozwija się, i to bardzo dynamicznie, w wielu krajach świata (kto nie wierzy niech zajrzy tutaj i tutaj). Także u nas: demokratycznych inicjatyw edukacyjnych w Polsce mamy już chyba kilkanaście, i powstają kolejne. A przecież, gdy po raz pierwszy — w zamierzchłym roku 1992 — miałem w ręku książkę A.S. Neilla, założenie szkoły demokratycznej w Polsce wydawało się czystą fantazją.

 

I jeszcze inna myśl: może zmiany naprawdę dobre nie muszą być rewolucyjne, zero-jedynkowe. Nawet pracując w tradycyjnej szkole, nastawionej na akademickie osiągnięcia i nieustannie narażonej na Straszną Kontrolę z Góry można chyba poszerzać obszary nauczycielskiej i uczniowskiej wolności. Może nie tak i nie tyle, ile by się chciało, ale jednak… pewnie już to czynicie. Jak? Co robicie, aby Wasi uczniowie mogli autentycznie wybierać, idąc za tym, co ich interesuje? Napiszcie proszę!

 

Serdecznie pozdrawiam  W DNIU DZIECKA!!! Który, zdaniem pewnej 8-latki, o której przeczytałem dziś na Facebooku, powinien się nazywać DNIEM CZŁOWIEKA. Bo przecież wszyscy jesteśmy dziećmi.

 

Komentarze (0)

Zaloguj się aby dodać komentarz

Marcin Szczerbiński

Blog dra Marcina Szczerbińskiego

Pochodzę z Bielska-Białej. W dzieciństwie miałem szczęście wędrować sporo po Beskidach i przeczytać wiele dobrych książek. Osobistych kontaktów z trudnościami w czytaniu i pisaniu miałem niewiele, czym jest dysleksja, dowiedziałem się właściwie dopiero w trakcie zajęć na czwartym roku studiów (psychologia, UJ – ach, piękny Kraków!), lecz problematyka ta szybko mnie zainteresowała. Zdecydowałem się napisać doktorat na temat psychologicznych mechanizmów uczenia się czytania i pisania. Ukończyłem go na University College London w 2001 roku. Przez dziesięć lat pracowałem jako wykładowca psychologii w instytucie logopedii na Uniwersytecie w Sheffield, ucząc głównie psychologii rozwojowej, metodologii badań, statystyki oraz problematyki czytania, pisania i dysleksji. W styczniu 2011 raz jeszcze zmieniłem kraj: obecnie pracuję w instytucie psychologii na uniwersytecie w Cork (Irlandia). Mam też trochę doświadczeń w pracy jako nauczyciel angielskiego, tłumacz i statystyk. Na moim biurku w pracy stoi bursztynowa róża – odznaka honorowego członkostwa Polskiego Towarzystwa Dysleksji, z której jestem bardzo dumny. Pytany o moje zainteresowania naukowe odpowiadam: „Wszystko, co wiąże się z fenomenem czytania i pisania” . O tym też będzie ten blog. Historia pisma; psychologiczne mechanizmy uczenia się czytania i pisania; metodyka nauczania tych umiejętności; analfabetyzm funkcjonalny; dysleksja, dysgrafia i dysortografia, ich mechanizmy, diagnoza i terapia – oto niektóre z tematów, które chciałbym poruszyć. Zapraszam do lektury i do dyskusji!