Zaloguj się

Menu

Kursy internetowe

Urok kiczu

W domu mojego dzieciństwa wisiał pejzaż przedstawiający chatę u brzegu spokojnego jeziora. Nieznany malarz na pierwszym planie kompozycji umieścił tu kilka potężnych starych drzew, jakie widuje się niekiedy przy wiejskich gościńcach, oraz piaszczystą drogę, wijącą się przez wzgórze ku tajemniczemu domostwu. Tafla jeziora, którego spokój przecinał zarys ptaka lecącego tuż nad powierzchnią wody, wymalowana została takimi barwami, co miały chyba sugerować oglądającemu, że jest to cisza przed burzą. Sama chałupa, kryta strzechą – o czym wyraźnie świadczyło kilka zamaszystych pociągnięć pędzla – budziła grozę dziecięcego obserwatora i przywodziła na myśl chatkę Baby Jagi… W moim domu pejzaż ten nazywano Chatą Kraszewskiego. Sporo czasu spędzałem na myśleniu o zagadkowym obrazie, a wyobraźnia podpowiadała mi prawdopodobne i nieprawdopodobne scenariusze zdarzeń wokół budzącego grozę domu i jej mieszkańca – tajemniczego Kraszewskiego, tym bardziej że nieznany artysta nie przedstawił tu żadnej postaci ludzkiej…

Dlaczego nazwano ten pejzaż Chatą Kraszewskiego? Być może był to pogłos Chaty za wsią – rzadko dziś czytanego i zapomnianego pisarza, tytana pracy, który w jednym z sześciuset tomów pozostawionej po sobie spuścizny literackiej, opowiedział historię wykluczenia z wiejskiej gromady Cygana i gospodarskiej córki. Obcy i swoja… Ich chata, przy cmentarzu, mogła być tylko poza wsią. Tak jak chatka w moim pejzażu.  I to chyba przejmująca fabuła tej powieści znalazła swoje odbicie w skojarzeniu z ołowianozielonymi barwami wspomnianego obrazu. Albo podobieństwo malarskiego wyobrażenia do pełnych realizmu opisów krajobrazu polskiej wsi, jakie czytelnik mógł odnaleźć w powieściach Kraszewskiego, kojarzyły się właśnie z takim tytułem. Możliwe również, że to sam „artysta”, który tak nie pożałował farb pejzażowi z chałupą, sprzedając swoje dzieło na jakimś miejskim targowisku, prezentował je właśnie jako Chatę Kraszewskiego – bo przecież opowieść o Cyganie Tumrym i jego ukochanej Motrunie –  wtedy była jeszcze znana. Zresztą jak i w tamtych, tak i w tych czasach – co do obrazów – nadal można nabyć podobne „dzieła” na rynkach miasteczek i miast, a nawet w wielkich galeriach handlowych – pejzaże wiejskie, chaty pod strzechą, jelenie na rykowisku – dziś nawet chyba niekoniecznie kojarzone z kiczem… Bo to, co jeszcze kilka dekad temu uchodziło za kicz, nie wytrzymuje porównania z współczesną wszechobecną chińszczyzną…

W każdym razie jest w pejzażu wiejskim coś z sentymentalnej tęsknoty za krainą łąk, lasów i polan na których stoją samotne domostwa nie opodal cichych ruczajów, a ciepła letnia pora zachęca do odpoczynku w cieniu rozłożystych lip… Tania nostalgia? Bynajmniej. Ja doświadczałem podobnego uczucia, będąc jeszcze dzieckiem. Przeniesiony z industrialnego krajobrazu, plenerów wielkomiejskich blokowisk na łono wsi, doznawałem uczucia wolności... Wieś kojarzona była wówczas z siłą, zdrowiem i… zacofaniem, bo jednak w czasach  mojego dzieciństwa bycie ze wsi oznaczało bycie kimś gorszym! Myślenie kiczem już wtedy w wielu wypadkach przenosiło się na wyobrażenie o sobie – bo przecież rodzice wielu moich szkolnych kolegów nie pochodzili z proletariatu ani inteligencji, a ich dzieci były pierwszym pokoleniem mieszkającym w mieście… Współczesny młody człowiek niewiele rozumie z tamtych dawnych relacji socjalistycznego świata, w którym awans społeczny, kojarzony był z życiem w mieście i posiadaniem mieszkania w bloku… Dziś jest zgoła inaczej. To mieszkańcy wielkich miast kupują wiejskie posiadłości, skrawki ziemi, na których budują swoje pozamiejskie enklawy.

Obserwuję to.

Do tej maleńkiej, położonej na pograniczu Mazur i Podlasia wsi przyjeżdżam rokrocznie. Po raz pierwszy przybyłem tu trzydzieści lat temu… Wtedy przywitały mnie kocie łby, którymi wybrukowano drogę i na których mały fiat 126p wiozący mnie wówczas wpadł w nieprawdopodobne wibracje grożące rozpadem całej jego konstrukcji. Wielkie obłe kamienie bruku pamiętały jeszcze czasy folwarków i przeznaczone były bardziej do końskich kopyt i okutych drewnianych kół gospodarskich wozów niż nie do kółek malucha. Ten jednak wytrzymał wtedy próbę bruku – po którym nie ma już dziś śladu, gdyż wiekowe kocie łby zalano gorącym asfaltem, co zniweczyło walor historyczny, za to pozwoliło współczesnym okolicznym mieszkańcom poruszać się po tej drodze ze zdumiewającą prędkością… Malownicza wioska, rozpoczyna się lekkim wzniesieniem, na którym ustawiono kapliczkę z krzyżem. Droga ostrym łukiem schodzi tu do brzegu dużego jeziora, dlatego zabudowa przebiega zasadniczo po jednej stronie – frontem do linii wody… To, co wtedy – przed laty – zwróciło moją uwagę od razu, to solidność i podobieństwo domów. Przeważnie ceglane budynki obrzucono piaskowoszarym tynkiem, a rysunki okien i szczytów obwiedziono grubą białą linią. Ściemniała czerwona dachówka pięknie komponowała tu z zielenią jesionów, lip i  głębią jeziora. Ta jednolitość nadawała wiosce walor jakiegoś porządku charakterystycznej pruskiej dyscypliny,  w której zamyśle była być może hierarchia dawnych niemieckich mieszkańców wsi. Ogromne chlewy pozostawiono w czerwonej cegle bez tynków, pobudowane na granitowych głazach do dziś robią wrażenie budowli nawiązujących do czasów krzyżackich…

Przez wiele lat pozostawałem pod urokiem tej wsi i jej okolic – rozległych przestrzeni pól, łąk, lasów i jezior, wśród których rozrzucono niewielkie osady połączone siecią dróg i młynów… Większość miejscowości w tych stronach jest do siebie podobna właśnie przez jednolitą architekturę domostw. To dawne budownictwo w jakiś naturalny sposób wpisywało w kontekst krajobrazowy, tworząc harmonijną całość. I właśnie dlatego, kiedy się podróżuje po tych rejonach można mówić o pięknie krajobrazu, zachwycać się urodą niewielkich lesistych wzgórz, zza których jakby znienacka wyłaniają się najpierw grzbiety pól, potem szczyty czerwonych dachów i słupy bocianich gniazd, by w końcu zaskoczyć widza płaszczyzną jeziora albo jakąś urokliwą doliną. Nic z kiczu…

I ludzie –  pierwsi powojenni mieszkańcy wsi… Jeszcze kilkanaście lat temu gospodarzyło tu kilka rodzin. We wsi spotykało się kury, gęsi, kaczki; a na zakręcie przed wsią, obok ogromnej stuletniej wierzby pasł się koń. Dziś nie ma już konia, a wierzbę powalił czas…  Starzy mieszkańcy zaczęli umierać, nieliczni chcieli tu gospodarować dalej, więc domy pozostawały puste, a posesje wystawiano na sprzedaż… Mimo wszystko socjalizm „zakonserwował” te wsie. Przetrwała pruska zabudowa, bo indywidualnych rolników było stać jedynie na utrzymanie stanu zastanego. Okolicę zdominowały wielkie latyfundia pegeerów z pegeerowską mieszkaniówką… I już wtedy, w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, wiele gospodarstw stało tu pustych i popadało w ruinę. Inaczej pojmowano wówczas nowoczesność wsi…  To, co proponuje współczesność – to przepaść.

Ale czas na wsi płynie wolniej i stare domy pozostały – zmieniają tylko właścicieli. Pojawia się nowy autorament ludzi, którzy przekształcając swoje posesje w miejsca odpoczynku, przynoszą z sobą nową jakość. Stary młyn zyskał nowy dach, ale to, co było pruskim murem, stało się fasadą z wymalowanym podrobionym rysunkiem belkowania, mającego naśladować pierwowzór. Z daleka nie widać kamuflażu.  Stosowną w swej proporcji bryłę starego domu z ciekawym ceglanym fryzem oblepiono styropianem, otynkowano i wybielono. I z daleka, i z bliska, wygląda nieźle… Niekiedy w środku wsi pojawia się nowa zabudowa – z kompletnie innej historii: pałacyki, wille prześcigające się kolorystyką ścian i klinkierów… Tam, gdzie kiedyś były przyjeziorne łąki lub las bezpośrednio schodził do jeziora, pojawiają się wąskie pasy działek. I tu zauważymy nową jakość krajobrazową. Obok kosztownych domów stawianych z nowobogackim rozmachem stoją domy własnego pomysłu, holenderskie przyczepy obudowane deskami albo altanki własnych projektów. Niektóre dziwy – jakby chatki na kurzych nóżkach wchodzą niemal do jeziora, tam gdzie kiedyś szumiała trzcina. Zdarza się, że gotowy panelowy bungalow, unosi się wprost na wodzie i dostać się do niego można tylko łodzią… Do tego fantazja w upiększaniu krajobrazu jakimiś organicznie obcymi pierwotnemu pejzażowi roślinami… Konglomerat. I tak piękne plenery zaczynają przypominać podmiejskie ogródki działkowe…

Ale powracam do wspomnianej na początku Chaty Kraszewskiego – żaden kicz! Choć nabyty na jarmarku! Do dziś ulegam urokowi tego pejzażu. A kiedy jestem na wsi, jeżeli utrwalam już jakiś krajobraz,  przeważnie jest to widok ze starym domem albo po prostu zdjęcie pól, łąk i lasów…

Komentarze (0)

Zaloguj się aby dodać komentarz

Blog Rolanda Maszki

Roland Maszka – polonista, absolwent gedanistyki, współautor podręczników szkolnych. Pasjonat teatru i tradycyjnej książki, siebie zalicza do epoki Gutenberga. Lubi stare obrazy. Inicjator dobrych praktyk w szkole.