Zaloguj się

Menu

Kursy internetowe

Rzecz o przemocy w szkole

W latach pięćdziesiątych William Golding napisał książkę, która być może – gdyby nie zaczytani w niej studenci – przeszłaby bez echa. Książka opowiadała historię grupy angielskich chłopców, którzy w wyniku katastrofy lotniczej znaleźli się na bezludnej wyspie – dziewiczej rafie… Katastrofę przeżyli tylko oni. Nie ocalał żaden dorosły. Golding przypuścił w swej powieści, jak w tej sytuacji zachowają się dzieci. To cudowna wyspa – mówili chłopcy – jak z powieści Stevensona. Świat bez dorosłych… Od początku obserwujemy zachowania wychowanków dobrej brytyjskiej szkoły. Obserwujemy, jak próbują naśladować przekazane wzorce: to, czego nauczyli się w college’u, i to co wpojono im w domach. Dochodzi do głosu dziedzictwo kultury. Bo to cywilizowani i kulturalni chłopcy. Ale znajdują się w sytuacji rozbitków. Najstarsi mają nie więcej niż kilkanaście lat, najmłodsi – może sześć, pięć. By przetrwać do przybycia jakiegoś ratunku, muszą  wyznaczyć sobie role, takie jakie znają ze świata dorosłych…

Znamienne jest to, jak dzieci naśladują dorosłych. I w czym? Ostatnio usłyszałem w mediach kategoryczne twierdzenie: przemoc jest w szkołach. I szereg retorycznych pytań o jej mechanizm. Pojawiły się zarzuty pod adresem szkół, domu i ubolewanie nad społecznym podłożem agresji. Ktoś zawinił, ktoś czegoś nie dopilnował. Padło nawet sformułowanie, że konkretne gimnazjum nie spełniło swych podstawowych zadań. Ważki temat, by podejmować go w kilku programach w godzinach względnie wysokiej oglądalności. Ale przemoc jest faktem. I nie tylko w szkole. Wiemy o tym. Wszyscy przecież słyszymy o niej na co dzień – głównie w mediach. I doświadczamy w formie obrazów. Ale w szkole niepokoi zwłaszcza ten rodzaj przemocy, z której aspekt fizyczny został wykluczony. Agresja bez przemocy fizycznej. Jeśli jesteśmy świadkami ataku czy bójki – reagujemy natychmiast. Gorzej, gdy nie ma takich przejawów. Nie trzeba uderzyć w twarz, by zabolało – wystarczy powiedzieć. Nie trzeba bić, wystarczy osaczyć… Słowo w szkole bywa równie bolesne jak cios. Znamienite, ten rodzaj agresji – perswadowany i potępiany w szkołach, jest jednak stale obecny. Można wypowiadać się bez ograniczeń i często bez konsekwencji, bo to, co dzieje się w klasie, zwielokrotnia się poza nią – na portalach społecznościowych i forach internetowych. A w świat Internetu szkoła nie ma już takiego wglądu, jaki być może chciałaby mieć. Znam nauczycieli, którzy założyli konta na Facebooku, by śledzić swoich uczniów. I wydaje im się, że w ten sposób mają ogląd sprawy… Tymczasem wszystko zaczyna się w klasie. Gdzie następuje naturalny podział ról. W grupie, która ogniskuje w sobie charakterystyczne społeczne zachowania. Nie chcę przez to powiedzieć, że klasa jest odbiciem społeczeństwa – ale w pewnym stopniu jest jego zminiaturyzowanym obrazem… Doświadczony nauczyciel, patrząc na swoich uczniów, poznając ich i rozumiejąc, jest w stanie wiele powiedzieć nie tylko o nich, ale o ich rodzicach, środowisku, sytuacji materialnej czy nastroju panującym w otoczeniu ucznia… Szybko wyłapie silne i słabe osobowości, zorientuje się, kto i w jaką rolę wchodzi w zespole…  I tylko od formatu nauczyciela, jego taktu i dyskrecji zależy, w jaki sposób wiedzę tę wykorzysta. Przejawy przemocy da się też zauważyć odpowiednio wcześnie. Odpowiednio wcześnie można też na nie reagować. Jeżeli na uczniów w klasie popatrzymy przez okular społecznego obrazu, warto zastanowić się nad podstawowymi rolami, w jakie wchodzą w grupie… Wtedy też może łatwiej wniknąć w mechanizm przemocy i motywację zachowań. Nigdy nie zgadzałem się z twierdzeniami kategorycznymi. Część nauczycieli, obserwując odbiegające od norm zachowania swoich uczniów, szczególnie te dotyczące przejawów przemocy, kwituje je stwierdzeniem: Tam w domu musi się coś dziać! Bardzo szybko proponuje się też badania psychologiczne, poszukując tajemnicy agresji w zakamarkach osobowości…   Ta uproszczona diagnoza nie do końca odpowiada rzeczywistości. W domu może dziać się dobrze, a uczeń znajduje jakiś powód, by dręczyć swojego rówieśnika rozmaitymi inwektywami… Można nie mieć skrzywień osobowości, a robić rzeczy niedopuszczalne… Swego czasu zapytałem uczennicę – bardzo dobrą zresztą i bez zastrzeżeń w zachowaniu – dlaczego (gdy wyszło to oczywiście na jaw) umieściła na jednym z portali fotografię świni z twarzą koleżanki. Nie umiała wyraźnie tego wytłumaczyć, ona nie miała konkretnego powodu, ale robili to inni, może dla „zabawy”… Zdumiona była również matka dziewczynki, która nie podejrzewała córki o podobne zachowania… Adresatka obraźliwego „kolażu” nie była lubiana. To zdarzyło się jeszcze w czasach, gdy Internet raczkował. Kiedy dziś przeglądam tzw. memy tworzone wokół różnych ludzi, zastanawiam się, kto był prekursorem tego fenomenu. Memy bywają zabawne,  bywają też inteligentne – ale w znacznej części są przejawem niechęci, frustracji i agresji… Internet roi się od takich obrazów, a przecież nie wszystkie umieszczają uczniowie gimnazjum…

Kluczowe postaci Władcy much poznajemy już na początku powieści: Ralfa – najstarszego, to on znajdzie wielką konchę i pierwszy w nią zadmie, zwołując rozproszonych po wyspie chłopców; to jego zgromadzenie wybierze przywódcą. Prosiaczka – otyłego krótkowidza w grubych szkłach, z astmą – on do końca zachowa wiarę w rozwagę świata dorosłych i rozsądek cywilizacji – on pierwszy powie: trzeba coś robić, on będzie „pamięcią” chłopców i ich sumieniem. I Jacka, tego, który od początku wie, czego chce – on przewodniczy chórowi chłopców, który potem stanie się kastą myśliwych: to on powie arogancko: ja powinienem być wodzem, bo śpiewam w chórze kapituły i jestem kierownikiem chłopców. Tych dwóch: Ralfa i Jacka, od początku podzieli duch rywalizacji… Tak jak w klasie. Wreszcie poznamy Simona, drobnego czarnowłosego chłopca, o którym inni mówili, że jest jakiś dziwny, a którego opętani tanecznym transem koledzy zabiją włóczniami. To on będzie miał odwagę pójść na górę i powiedzieć: zwierza nie ma. To on odkryje tajemnicę, której nie zdąży wyjawić: Zwierz to zwłoki lotnika na spadochronie, włóczone przez wiatr i zaplątane w gałęzie drzew…

Jeżeli zastanowimy się nad konkretnymi rolami, w jakie wchodzą uczniowie w zespole klasowym, dojdziemy do wniosku, że jedną z najbardziej charakterystycznych i chyba pod względem społecznym  najbardziej typowych jest rola kozła ofiarnego… Każda społeczność potrzebuje takiej ofiary – kogoś, na kim mogą skupić się wszystkie niedomogi ogółu. Mówi się, że kozioł ofiarny potrzebny jest wtedy, gdy grupa znajduje się w stanie kryzysu. Wtedy trzeba znaleźć winnego! Zaraza, która zabiła znaczną część mieszkańców Arras, miała swoje podłoże klimatyczne, a może higieniczne; ale mieszkańcy miasta – zamknięci w obrębie murów rozkazem księcia Utrechtu, dopóki zaraza nie ustąpi, muszą poszukać „rzeczywistych” przyczyn. Zaraza jest karą za grzech, trzeba więc zniszczyć źródło grzechu. Potrzebny jest ktoś, na kogo można zrzucić winę za zarazę… Wystarczy rzucić słowo, podać myśl… A mechanizm eskalacji rozpocznie się. Zapłoną stosy. Potem odprawi się mszę – Mszę za miasto Arras. Wiemy, że jeśli podłożem społecznego kryzysu będzie na przykład krach ekonomiczny – przekładający się na społeczne niezadowolenie, niską stopę życia i w ogóle podniesienie społecznego poziomu agresji, też potrzebny będzie ktoś, na kim skupi się uwaga ogółu, a obarczenie go winą przywróci wiarę w powrót do stanu równowagi… Jeżeli nie pojawią się w porę tematy zastępcze, odwracające uwagę od meritum problemu, wybierze się na kozła ofiarnego kogoś konkretnego albo jakąś konkretną grupę – by zrzucić nań winę za obecny stan rzeczy – a im „krwawsza” będzie ofiara, tym lepiej dla uspokojenia społecznych nastrojów – do następnego razu, oczywiście. Ilekroć o tym myślę, zastanawiam się, czy podobny mechanizm rządzi zespołem klasowym w szkole.  Istnienie w klasie ucznia – któremu można przypisać rolę kozła ofiarnego – zawsze jest wynikiem sytuacji, jaka panuje w grupie. Jest efektem końcowym procesu – który powinien być „wychwycony” przez nauczyciela wcześniej… Tak, by grupa nie zachowywała się, jakby dorosłego nie było…

Angielscy uczniowie z książki Goldinga od samego początku podejmują wzory przekazywane przez dorosłych. Wybierają przywódcę grupy, ustalają zasady, kto i jak może zabierać głos; ustalają też konieczne prawa i robią to wspólnie. Następuje naturalny podział ról. Niech starsi opiekują się młodszymi. Niech część zbiera pożywienie, niech niektórzy pilnują wielkiego stosu na szczycie góry, by podpalić go w odpowiednim momencie, gdy statek przynoszący ratunek ukaże się na horyzoncie. Postanawiają też wybudować szałasy. Są przecież cywilizowanymi chłopcami. Do pracy przystępują chętnie, bo budowa szałasu zawsze jest czymś zajmującym, poza tym jest zabawą – każdy kiedyś bawił się w budowanie szałasu. No właśnie – bawił się. Bo wszystko na początku jest tylko zabawą… Pierwszy szałas chłopcy budują porządnie, drugi – stawiają w połowie. Trzeciego nie budują wcale. Zabawa szybko się nudzi. Obowiązki wymagają wysiłku… Można bawić się w zasady, trudniej ich konsekwentnie przestrzegać… Może gdyby kierował nimi dorosły, rzecz potoczyłaby się inaczej. Ale Golding nie chciał dorosłych w swojej opowieści…

W zespole klasowym niekiedy zachowania nieformalne biorą górę nad uznanymi oficjalnie normami. Nauczyciel może zachowania te wychwycić – choćby z racji czasu, jaki spędza ze swoimi uczniami. Ma też do dyspozycji gamę środków – z których pierwszym powinna być perswazja. Taka rozmowa, która uniemożliwi „barbaryzację” zachowań i pójście niektórych uczniów w stronę łatwego i anonimowego obrażania i poniżania ludzi. Oczywiście, nie jedna rozmowa, ale szereg dyskusji i omówień, zanim się coś stanie. O istocie przemocy, o agresji trzeba rozmawiać często – dochodzić do jej źródeł, ujawniać… Przypominać, że słowo łatwo wypowiedziane też należy do obszaru przemocy. Trzeba uczyć odpowiedzialności za słowo. To trudne w czasach, gdy można powiedzieć wiele, obiecać wszystko i nie ponieść konsekwencji. To też znamy z życia pozaszkolnego. Dzieje się tak, że efektem przemocy jest już tylko oczekiwanie na stos dla tego, kto się jej dopuścił. Doskwiera nam brak dialogu i konsekwencji oraz powszechna zgoda na relatywizm.

Dlatego bohaterowie książki Goldinga stopniowo barbaryzują się. Początkowo bawią się w polowanie, potem polują naprawdę. Najpierw polują na niewielkie dzikie świnie, które żerują na wyspie; potem polują na siebie… Jack szybko pojmuje, że władzę ma ten, kto ma pierwszeństwo w podziale żywności. A że dostęp do świńskiego mięsa mają myśliwi – większość chłopców chce zatem zostać myśliwymi i mieć swój udział w grupie dowodzonej przez Jacka. Tak już jest, że przeważnie przystępujemy do silniejszego, jeśli nie z przekonania, to z lęku, że zostaniemy sami – poza grupą. Tak jak sam w powieści Goldinga pozostaje w końcu Ralph…

Tekst publikowany wcześniej na www.wszystkocionajważniejsze.pl

Komentarze (0)

Zaloguj się aby dodać komentarz

Blog Rolanda Maszki

Roland Maszka – polonista, absolwent gedanistyki, współautor podręczników szkolnych. Pasjonat teatru i tradycyjnej książki, siebie zalicza do epoki Gutenberga. Lubi stare obrazy. Inicjator dobrych praktyk w szkole.