Zaloguj się

Menu

Kursy internetowe

Kreatywny inaczej

Słowo ‘kreatywny’ od pewnego czasu – pozwolę użyć sobie tego określenia – robi w oświacie zawrotną karierę. Mamy kreatywnych nauczycieli, kreatywną pedagogikę, szkoły, które wspierają rozwój kreatywności, są też kreatywni uczniowie prowadzeni przez kreatywnych pedagogów. Społeczeństwo też może być kreatywne. W ogóle kreujemy rzeczywistość oświatową i kreatywność wyzwalamy…  O właściwą pozycję kreatywności troszczą się z zapałem urzędnicy i ci, którzy prowadzą kuratelę nad szkołami… Kreatywność nas ogarnia… Jeżeli nie jesteś kreatywny, znajdą się tacy, którzy pomogą ci, byś kreatywnym był! I nauczą cię kreatywnego myślenia!

Teatralną pasję miał od zawsze. Już w czasach transformacji ustrojowej – kiedy go poznałem – pisał scenariusze sztuk teatralnych, które czytałem z rękopisów, bo nie było jeszcze komputerów, edytorów i kliknięć, które wstawiają lub wycinają całe fragmenty gotowych tekstów. Maszyny do pisania, atrybutu szkolnej sekretarki – w tamtych czasach osoby ważnej, używano przede wszystkim do przepisywania planów pracy, rozkładów i innych urzędowych pism… Czytałem więc z rękopisów. Były to sztuki „oparte na życiu” i najczęściej nie znajdowały aprobaty dyrekcji, która wolała jasny przekaz Andersenowskich opowieści o brzydkim kaczątku albo ołowianym żołnierzyku… W końcu była to szkoła! A szkoła ma uczyć! Zaczął studiować reżyserię. Uwierzył, że teatr w szkole jest możliwy, choć był tylko nauczycielem… wuefu. Pamiętam jego wyjazdy do Wrocławia, fascynację teatrem Mądzika, pomysłami Grotowskiego… Wielogodzinne rozmowy o spektaklach, rozwiązaniach scenicznych. O kosztach nie mówił nigdy. A ponosił spore. Ponosił je sam. Bo w tamtych czasach dokształcanie warunkowane było potrzebami szkoły. Komu jednak potrzebny był teatr? Gdyby chciał wówczas studiować język angielski (wtedy znać angielski –  to było coś!) – pieniądze na studia dostałby może od razu. A nawet gdyby nie dostał, miałby godziny języka angielskiego i… zarabiałby. Ale za teatr musiał płacić sam. Jednak zdecydował się na reżyserię. Zwiedziono go, że będą środki na prowadzenie zajęć teatralnych. Tworzone wówczas gimnazja, były nie tylko nową formą szkoły, otwierały przestrzeń nowych możliwości – w każdym razie wtedy w to wierzyliśmy – gimnazjum z teatrem. Nie szkolnym kółkiem teatralnym i przedstawieniami z kotarą na sznurku rozwieszonym od okna do okna w sali gimnastycznej i rekwizytami z tektury… Prawdziwym teatrem. Z pasją. Tworzenie scenariuszy. Ciężka wielogodzinna praca sceniczna, wielodniowe próby i wysiłek, rozmowy z uczniami, dyskusje i walka ze zniechęceniem – po to, by pokazać publiczności półgodzinny spektakl! A przed spektaklem – afisz, prawdziwy afisz, zapraszający na premierę! On wiedział, jak to robić. Wiedział, że ze spektaklem trzeba wyjść do szerszej publiczności – a taka nie przyjdzie do szkoły między dziewiątą a trzynastą w czasie godzin lekcyjnych, gdy uczniowie schodzą do sali gimnastycznej obejrzeć przedstawienie, a nauczyciele wzdychają – bo znowu przepadnie im godzina i nie „wyrobią się” z programem… Dlatego pierwsze spektakle pokazywaliśmy na zewnątrz. Kazamaty redity napoleońskiej, do których, jak się okazało miał klucze, były pierwszą „profesjonalną” salą teatralną ze sceną i widownią. Przestronne odrestaurowane sklepienia oświetlone gdzieniegdzie z dołu robiły niesamowite wrażenie. Wiekowe mury, tak grube, że mogły wytrzymać detonacje pocisków produkowanych w niemieckich i sowieckich fabrykach na użytek wojny, o której budowniczym redity nawet się nie śniło… Fortyfikacje mieszczące się na wzgórzu opasującym miasto do dziś robią wrażenie na tych, którzy zechcą tu przyjść… Pierwszy spektakl odbył się zatem w twierdzy.  Wszystko robili sami – on i jego grupa teatralna – pierwsi uczniowie nowopowstałego gimnazjum i ostatni ośmioklasowej szkoły podstawowej. Scenografię, choreografię, kostiumy, dekoracje, światło i dźwięk – wszystko przedyskutowywali sami. Muzykę napisał on. Pracował z grupą uczniów, tak jak reżyser pracuje z aktorami. Traktował ich jak dorosłych i to im się podobało, przynosiło efekt… Rozmawiałem z tymi uczniami, uczyłem ich, bo byli to też moi uczniowie. Widziałem, co dają im spotkania z teatrem. To byli uczniowie myślący teatralnie – prześcigali się w pomysłach i poszukiwaniu rozwiązań, tak zaskakujących, że wywołujących wręcz zazdrość… To był naprawdę salon pomysłów. Jeżeli miałbym dzisiaj szukać odniesienia do słowa ‘kreatywny’, to odniósłbym się do właśnie tamtych czasów. Widziałem spektakl w napoleońskiej redicie, widzieli go uczniowie, nauczyciele… Wieczorem przychodzili do „teatru” mieszkańcy miasta, bo afisze wisiały na ulicach i w ruchliwym tunelu dworca… Pracował społecznie i wierzył w… środki, bo za ciężką wielogodzinną pracę trzeba przecież zapłacić… W ciepłe dni pokazywał spektakle w plenerze. Zawsze wybierał miejsca niesamowite. Miejsca o zapomnianym albo nieznanym pięknie. Umiał w najbliższym otoczeniu szkoły odnajdować takie tereny. Niedaleko znajdował się stary park dziś przypominający ogród w stylu angielskim, ale założony jeszcze w renesansie w otulinie moren. Znalazł tam jar – naturalny amfiteatr. Uczniowie, którzy przyszli oglądać przedstawienie, zdumiewali się – tyle razy tu przychodzili, a nigdy nie zauważyli jaru? Były to miejsca z charakteru romantyczne, jak nazwy wzgórz otaczających park: Góra Łez, Góra Pięciu Braci, Gliniana Góra… Jego spektakle pełne były poświęcenia – dosłownego, bo dno doliny było obłocone po deszczu. Jednak młodzi aktorzy i on sam grali na obłoconej scenie. Bez taryfy ulgowej… Potem zaskoczył mnie zupełnie, jakbym sam nie był nauczycielem i nie rozumiał, dlaczego podjął taką decyzję. Powiedział, że odchodzi. Musi wyjechać. Zarabiać, ma przecież rodzinę. Daleko na północy pracował w zupełnie nieteatralnej i nieoświatowej branży. Ale rodzina powinna być razem. Nie ściągnął żony na północ, wtedy nie mógł… Chyba po roku wrócił. Środków na teatr ciągle nie było… Spektakle nadal przygotowywał – ale zaczął szanować swój czas. Bo szkoła ten czas potrafi pochłonąć – i to bez profitów.  Trzeba umieć się zdystansować, nawet jeśli jest się kreatywnym i bez działania nie może się wytrzymać. Zaczął robić filmy – miał zresztą do tego przygotowanie zawodowe… Te filmy to były głównie etiudy – choć za pierwszy dłuższy film zgłoszony na prestiżowy konkurs otrzymał Grand Prix Polski. Już wtedy powinno to dać do myślenia tym, którzy mieli go w pracy… Ale nadal uczył wuefu, a zajęcia teatralne prowadził na nielicznych godzinach zajęć pozalekcyjnych, resztę robił… społecznie! To prawda, że nauczyciel jest powołany do społecznictwa, ale wie też, że są jego stosowne granice…

Powracam jednak do wątku kreatywności – o której tyle się ostatnio mówi. Przede wszystkim w kontekście obecnego systemu, który kreatywności nie wyzwala i koncentruje się na uczeniu encyklopedyczno-esencjalnym, a nie na kształceniu ludzi kreatywnych. Nic dziwnego skoro nadal wyznacznikiem sukcesu szkolnego jest wynik egzaminu zewnętrznego, a nie efekt twórczego myślenia. Nadal wynik testu jest ważniejszy niż proces kształtowania myślenia i postaw. Bo skutek pierwszego niesie z sobą konsekwencje dalszej drogi edukacyjnej i jest widoczny gołym okiem – czego nie można powiedzieć o drugim przypadku – kreatywności, która ujawnia się w konkretnym działaniu i zadaniach, przed którymi uczeń stanie dopiero w późniejszym życiu… Nadal wszechobecną renomą cieszą się tzw. konkursy kuratoryjne, które dają uczestnikom jakieś udogodnienia na egzaminie czy świadectwie, jeśli im się oczywiście powiedzie. Choć konkursy te nie zawsze mają coś wspólnego z twórczym myśleniem. Ale moim zdaniem uczenie myślenia kreatywnego było w szkole obecne zawsze… Nie nazywano tego wówczas kreatywnością. Każde czasy mają swoją nomenklaturę. Nauczyciele-pasjonaci – ci, którzy uczyli ucznia myśleć, a nie powtarzać, tworzyć – nie kopiować i powielać – tacy byli zawsze… Przeważnie osamotnieni – bo idący pod prąd oficjalnym oczekiwaniom i ciągłym zmianom oraz wszechobecnej rutynie.

On umiał „myśleć teatralnie” i zarażał tym innych –  i swoich uczniów, i nauczycieli. Po jakimś czasie tworzyli  grupę „myślących teatralnie”. Teraz robili spektakle wspólnie. To były działania mające na celu nie tylko poszukiwania wielkich tematów – literackich, patriotycznych, moralnych, nie tylko tworzenia scenariuszy i prowadzenia licznych rozmów z uczniami. Tu tworzyły się relacje ludzi skupionych wokół wspólnej idei. Czy mogło to zadziałać w systemie, który ma wyznaczone ramy i zarządzany jest przez urzędnika, a nie nauczyciela-pasjonata czy artysę? Twórcze myślenie nie może być podporządkowane urzędniczym oczekiwaniom. Dlatego dziś pracują w różnych szkołach.

Kiedy zrobił z uczniami filmową etiudę o Żołnierzach Wyklętych, nie było zgody, by pokazać film w szkole. Młodzi aktorzy pytali – dlaczego? Nie rozumieli, jak wielomiesięczna praca może być tak potraktowana. Nie chciał, by film „ocenzurowano”. Ale nie chciał też zawieść  młodych ludzi. To była niechęć do jego działań teatralnych w ogóle… Postanowił, że będzie uczył tylko wuefu. Żadnego teatru. Może grać z uczniami w frisbee i kręcić piłkarzykami w ciasnej salce gimnastycznej.  Film miał jednak premierę w sali kinowej w zupełnie innym miejscu. To było działanie poza szkołą, salę udostępnił zaprzyjaźniony ośrodek kultury. Telewizja Polska zrobiła reportaż z premiery. Wyrażał uznanie i podziw dla uczniów i nauczycieli… Ale z tej szkoły odszedł. I on, i jego kreatywność. Nie mógł tam zostać…

Myślę, że dziś nie da się już nabrać, tym, dla których kreatywność innych jest budowaniem własnego wizerunku albo po prostu zbieraniem pomysłów i tworzeniem na ich podstawie zyskownych projektów… Myślę też, że takich pereł kreatywności jest w polskiej szkole sporo. Robią rzeczy wspaniałe, nie krzycząc, że są kreatywni…

Nie dotrzymał słowa co do frisbee i piłkarzyków – nadal robi filmy i spektakle…

Komentarze (0)

Zaloguj się aby dodać komentarz

Blog Rolanda Maszki

Roland Maszka – polonista, absolwent gedanistyki, współautor podręczników szkolnych. Pasjonat teatru i tradycyjnej książki, siebie zalicza do epoki Gutenberga. Lubi stare obrazy. Inicjator dobrych praktyk w szkole.