Zaloguj się

Menu

Kursy internetowe

Dramat prekariatu i wszystkie nieprzespane noce

Na jednej z lekcji poświęconej europejskiemu oświeceniu uczniowie dociekali, dlaczego dla myślicieli wieku filozoficznego tak ważne stały się działania wynoszące oświatę i dlaczego rozwój jakościowy szkolnictwa był zasadniczym założeniem programowym tamtych czasów. Potem wypowiadali się pisemnie na temat oświaty i szkoły w ogóle – to znaczy, dlaczego w ich życiu miałyby być niby ważne. Pozornie nic odkrywczego. Pytać o to, dlaczego szkoła jest ważna i dlaczego nauka jest ważna – to wymagać oczywistego. Ucz się ucz, bo nauka to potęgi klucz… I w takiej tonacji utrzymane były wypowiedzi uczniów. Szkoła to możliwości: praca będzie lepsza, pozycja społeczna wyższa, perspektywy szersze. I nauka, rzecz jasna, horyzont człowieka poszerza i pomaga w odnalezieniu życiowej drogi. Kto się nie uczy, traci… Wtedy zapytałem, czy wiedzą, co to jest prekariat.

Prekariat? Nie znali tego pojęcia. Zresztą na tym etapie jest ono może niepotrzebne, a może wstydliwe. Bo jakże mówić uczniom o rzeszach dobrze wykształconych, wszechstronnych, władających językami młodych ludzi, którzy mogliby pracować, zakładać rodziny i planować przyszłość, a dla których nie ma ani miejsca, ani perspektyw, ponieważ pozbawieni są podstawowego bezpieczeństwa – stabilności ekonomicznej, którą gwarantuje dobrze opłacana i chroniona prawem praca. Pozbawieni są też protekcji, która we współczesnym świecie tak bardzo pomaga… Tu moi uczniowie od razu podali przykłady. Oczywiście w szkole, przede wszystkim słychać głosy tych, którzy krzyczą, że praca jest – dla tego, kto pracować chce! Trzeba umieć sobie radzić! Jaka protekcja!? Ale z dwóch młodych ludzi kończących prawo, praktykę rozpoczyna ten, którego ojciec lub wuj kancelarię prawną ma albo miał, drugi niekoniecznie musi aplikować. Z dwóch studentów aktorskiej szkoły, karierę rozpoczyna, ten, kto ma sławnego ojca, talent przychodzi później – jak w każdej pracy… Tak więc syn znanego lekarza staje się znanym lekarzem, a córka znanego dziennikarza znaną dziennikarką. Oczywiście przesadzam… Ale faktem jest, że z kilku kandydatek ubiegających się o pracę nauczycielki w szkole przyjęta zostaje ta, której matka w tej szkole pracuje. I faktem jest, że z kilku kandydatów na stanowisko dyrektora konkursu nie wygrywa nikt, a stanowisko powierza się komuś, kto w konkursie w ogóle nie startował. Kto zatem weryfikuje kandydatów? Ktoś powiedziałby życie. Trzeba pracować, bo trzeba żyć. I dlatego można skończyć studia i obsługiwać kasę w supermarkecie albo jeździć wózkiem widłowym w magazynie. Żadna praca nie hańbi. Trzeba brać, co na rynku pracy jest albo wyjechać za granicę, do krajów o większych możliwościach; na przykład do takich, gdzie nauczyciel zarabia nie osiem euro na godzinę, ale sześćdziesiąt dziewięć. I trzeba się uczyć – bo tak należy, nawet gdyby profitów z tego nie było. To aksjomat. Ale czy należy się dziwić? Czy to źle? W końcu, dlaczego ojciec prowadzący kancelarię miałby nie zatrudniać własnego syna, nawet gdyby ten nie umiał nic! A organ prowadzący szkołę, dlaczego miałby umieścić na stanowisku innego niż wybranego przez siebie kandydata? Kto ma władzę, ten dysponuje. Taka jest rzeczywistość… I w takiej rzeczywistości wzrastają młodzi ludzie, choć najczęściej nie zdają sobie z tego sprawy. Odczuwają ją jednak, jakby „podskórnie”.

Uświadomiłem to sobie, oglądając na Gdyńskim Festiwalu Filmowym Wszystkie nieprzespane noce. To niezwykły film – już choćby przez to, że po trzydziestu minutach zaczęli wychodzić pierwsi widzowie. Nie wytrzymali presji obrazu, na którym nie dzieje się nic w sensie fabularnym i dialogowym. Nic, co mógłby sklasyfikować oglądający – w końcu ileż można przyglądać się niekończącym się nocnym imprezom, mirażom świateł i przysłuchiwać rozmowom o niczym! Uważnie patrzyłem na wychodzących – wszyscy należeli do grupy 50+. Młodsi nie opuszczali sali, siedzieli zapatrzeni w ekran i zasłuchani w rozmowy bohaterów. Jakby przejęci dialogami trochę od nich młodszych albo wręcz będących rówieśnikami postaci. Było w tym oglądaniu coś z pokoleniowej identyfikacji. Ten film mógł znudzić i zirytować pięćdziesięciolatka (nie mówiąc już o starszych widzach), ale mógł fascynować pokoleniowego rówieśnika. Choć nic szokującego w nim nie było. Konceptem reżyserskim stał się tu przejmujący realizm… Widz nie ogląda filmu, nie patrzy na grę aktorów – przygląda się rzeczywistości… Po prostu życiu. To nie postaci, to prawdziwi ludzie. To nie układane dialogi scenarzysty – to rzeczywiste rozmowy prowadzone nowomową nie do przyjęcia dla człowieka mojego pokolenia. A jednak będącą czymś więcej niż tylko zlepkiem polszczyzny przesyconej angielską składnią i mową łączącą wulgaryzm z liryzmem i literackość z kolokwialnością. Tym językiem młodzi ludzie wypowiadają swoją prawdę, tę jaką zawsze wypowiada się przy alkoholu w każdych czasach i w każdym pokoleniu – o poszukiwaniu sensu, o samotności, o potrzebie miłości i dojmującym poczuciu beznadziei… W sumie odnosi się wrażenie, że są to rozmowy o niczym, a to pokolenie spełnia się w konsumpcjonizmie i hedonizmie. Ci ludzie tak naprawdę nie mają sobie nic do powiedzenia, odgrywają wyuczone role i wypowiadają wzruszające banały. Ale co o życiu młodego  dwudziestoletniego człowieka – studenta albo może przybysza, który postanowił szukać perspektyw w Warszawie – wiedzieć może ktoś taki jak ja? Reżyser nie podpowiada widzowi skąd młodzi ludzie mają środki na wynajmowanie luksusowych mieszkań w centrum Warszawy, nie objaśnia, skąd biorą pieniądze na nieustające nocne spotkania i markowy alkohol – zresztą może piją tylko tanie wino. Alkohol jest środkiem, nie celem… Seksualność odarta jest z urody, ale też nie szokuje i nie ma w niej nic z pornografii, jest częścią fizjologii… Co robią poza zabawą? Uczą się? Pracują? Są rentierami swoich rodziców? Wiemy tylko, że nie są głupi. Biegle mówią po angielsku, kiedy trzeba mówić w tym języku; i nawet, jak są pijani, w ich dialogach odkrywamy pogłosy filozofii i poezji. Jeden z bohaterów zauważa w ekspozycji, że to, co robią, to nie jest prawdziwe życie, to nieustanna zabawa – po to tylko, by w końcowej sekwencji stwierdzić, że życie jest jednak może tylko zabawą. To taki trochę szkolny dekadentyzm. Kiedy Musil pisał Człowieka bez właściwości, Europa wychodziła właśnie ze stanu dekadenckiego, by przepoczwarzyć się w coś o wiele gorszego… Mogłem odnieść wrażenie, że to pokolenie z Wszystkich nieprzespanych nocy jest właśnie bez właściwości. Ale byłoby to wrażenie błędne. W jakimś stopniu jestem przecież odpowiedzialny za ten stan rzeczy. Mogliby to być kilka lat wcześniej moi uczniowie. Oświecony demokratyzm, rynkowy kapitalizm, Zjednoczona Europa i polskie sprawy… Kiedy obejrzałem film Michała Marczaka, pomyślałem, że jest to film o kandydatach do prekariatu. O ludziach bez perspektyw i bez przyszłości, poszukujących zapomnienia w zabawie… Bo czyż można traktować serio tak poukładany świat?  

Komentarze (0)

Zaloguj się aby dodać komentarz

Blog Rolanda Maszki

Roland Maszka – polonista, absolwent gedanistyki, współautor podręczników szkolnych. Pasjonat teatru i tradycyjnej książki, siebie zalicza do epoki Gutenberga. Lubi stare obrazy. Inicjator dobrych praktyk w szkole.